Karol Modzelewski o stanie wojennym

Karol Modzelewski o stanie wojennym

Zapis wystąpienia w Instytucie Pamięci Narodowej w 20. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego Jestem historykiem, to mój zawód. Tym bardziej czuję się w obowiązku zastrzec, że nie występuję tu jako historyk. Po pierwsze, moją specjalnością jest średniowiecze. Nie badałem dziejów PRL. Po drugie – i to jest znacznie ważniejsze – byłem uczestnikiem wydarzeń, o których dziś mówimy. Moja pamięć o tamtym czasie jest uwikłana w moją ówczesną rolę. Nie mogę być jednocześnie rybą i ichtiologiem. Za to mam taki komfort, że mogę sobie pozwolić na więcej niż koledzy, którzy muszą trzymać się ściśle rygorów zawodowych. Korzystając z tego przywileju, pozwalam sobie zwrócić uwagę na istotne wymiary kryzysu lat 1980-1982, o których profesjonalnemu historykowi trudno byłoby się wypowiadać. Chodzi po pierwsze o ustrojowo-ekonomiczny wymiar wydarzeń. Zawierając 31 sierpnia 1980 r. porozumienie z MKS, władze PRL podpisały wyrok śmierci na ustrój. Trzeba to nazwać po imieniu, chociaż wtedy nie wszyscy byli świadomi konsekwencji. Ale warto przypomnieć cytowane przez Andrzeja Paczkowskiego słowa Stanisława Kani: „Mamy do czynienia ze zorganizowaniem się klasy robotniczej. Możemy stracić możliwość sprawowania władzy”. Te dwa zdania leżą obok siebie, ale przecież drugie jest oczywistym wnioskiem z pierwszego. W tamtym systemie gospodarka nie była oparta na samoregulacji rynkowej ani nawet na najbardziej regulowanym rynku, tylko była oparta na sprawnym funkcjonowaniu politycznej dyktatury. Za każdym razem, w Polsce i innych krajach obozu, kiedy dyktatura się chwiała, rozregulowywała się też gospodarka. Utrata przez monopartię kontroli nie nad byle jakimi organizacjami społecznymi, ale nad związkami zawodowymi działającymi w samym sercu gospodarki, była czymś dla ustroju śmiercionośnym, ponieważ przekreślała fundamentalną zasadę ustroju: kontrolę aparatu dyktatury nad społeczeństwem i gospodarką. Niechętnie polemizuję z gen. Jaruzelskim, bo on jest w szczególnej sytuacji. Muszę jednak powiedzieć, że pogląd, jakoby przywódcy „S” rozmyślnie niszczyli gospodarkę, aby pogrążyć ustrój, wart jest tyle, co obiegowe wówczas po przeciwnej stronie barykady przekonanie, że rząd specjalnie chowa żywność, żeby złamać naród. Po stronie „S” nie było diabolicznej intencji rujnowania gospodarki, podobnie jak po stronie rządowej nie było przemyślnego planu ogołocenia półek sklepowych. Po prostu dyktatura monopartii nie mogła funkcjonować w warunkach wolności związkowej i znacznych swobód politycznych. Między sierpniem ’80 a grudniem ’81 stary system rządzenia państwem i zarządzania gospodarką nadal obowiązywał, ale już nie działał. W tej sytuacji samo istnienie „S” rozregulowywało gospodarkę i prowadziło do coraz głębszej destrukcji życia codziennego. Teraz trzeba wprowadzić do tego obrazu drugi wymiar: psychospołeczny. „S” nie była zwykłym związkiem zawodowym ani partią polityczną czy nawet frontem różnych sił prących do wyzwolenia. To był ruch aktywnych tłumów, jakiego nie znała europejska, a bodaj i światowa historia. Tłumów mających poczucie, że same decydują, iż do nich należy autorstwo tego, co się dzieje. Proszę sobie wyobrazić ludzi, którzy w PRL żyli na co dzień z mniej lub bardziej zgiętym karkiem. I nagle uzyskali poczucie zbiorowej suwerenności, czynnie realizowanej i dość kolektywistycznie pojmowanej podmiotowości i wolności. Joanny d’Arc tego ruchu rodziły się na kamieniu, w każdym zakładzie, szkole i gminie. Ta rzesza obudzonych ludzi nie dawała sobie odebrać praw autorskich do związku, który własnoręcznie tworzyli, i do jego poczynań. Liderzy „S”, a z czasem także doradcy zorientowali się, że za każdym razem, gdy próbuje się arbitralnie kręcić sterem, nie uwzględniając tego, co te tłumy rozumieją i mogą zaakceptować, to ster odbija. Wtedy liderzy tracą kontrolę nad sytuacją w związku i w kraju, bo każda Joanna d’Arc na swoim terenie wszczyna własną wojnę z władzami. Rosła wtedy groźna i trudna do opanowania fala konfliktów. Wśród większości przywódców, a zwłaszcza wśród doradców związku, istniała świadomość zagrożenia – zarówno inwazją radziecką, jak i tym, czym w końcu stał się stan wojenny. Zdawaliśmy sobie sprawę, że może nie mamy wielkich szans na przetrwanie. Liczyliśmy jednak, że bez wywracania systemu, ale z jego niezbędną modyfikacją uda się może osiągnąć współistnienie w jednym państwie partii, będącej gwarantem radzieckich interesów w Polsce, oraz niezależnego od partii ruchu „S”, reprezentującego aspiracje Polaków (w ostatecznym rachunku aspiracje niepodległościowe). Stąd słynne samoograniczenia. Dlatego początkowo nie akceptowano w kierownictwie związku postulatów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2002, 2002

Kategorie: Opinie