Kennedy walczy z Trumpem

Kennedy walczy z Trumpem

Potomek najsłynniejszej politycznie rodziny w Ameryce stał się gwiazdą opozycji Z takim nazwiskiem trudno myśleć o innej karierze. Joseph Kennedy III, 37-letni kongresmen Partii Demokratycznej, dorastał otoczony opowieściami o strategiach kampanijnych i meandrach amerykańskiej polityki czy zakulisowymi plotkami z Białego Domu. W szkole na zajęciach z historii czy nauk politycznych zapewne czuł się dziwnie, słuchając o wybitnych postaciach administracji drugiej połowy XX w., które dla niego były dziadkami, wujkami i dalszymi krewnymi. Joe wychodzi z cienia… Jego drzewo genealogiczne samo w sobie jest przyśpieszonym kursem polityki. Pradziadkiem był Joseph Kennedy, ważna figura dyplomacji, ambasador USA w Londynie w czasie konferencji monachijskiej. Druga generacja Kennedych polityków to synowie Josepha – John Fitzgerald Kennedy, bodaj najbardziej znany członek rodziny, zamordowany w zamachu prezydent USA, i jego bracia: kongresmen Ted, a przede wszystkim prokurator generalny i jednocześnie dziadek Joego, Robert Kennedy. Piętro niżej na drabince znajdziemy córkę JFK, Caroline Kennedy, wieloletnią ambasador USA w Tokio, oraz Josepha II, syna Roberta i ojca Joego, również oddanego kongresmena z ramienia demokratów. Na końcu imponującego drzewa znajduje się nasz bohater: młody, rudowłosy, nieco nieśmiały, choć niesamowicie uzdolniony oratorsko, ojciec dwójki dzieci, absolwent Harvardu, od zeszłego tygodnia jedna z głównych (i nielicznych) nadziei Partii Demokratycznej na przełamanie zwycięskiej passy wyborczej republikanów. Do tej pory, mimo niemożliwego do zignorowania pochodzenia, na scenie krajowej polityki nie było o nim głośno. Doskonale znany i popularny w rodzinnym Bostonie, rzadko był wymieniany wśród ważnych demokratów. W Izbie Reprezentantów zasiada co prawda już od pięciu lat, ale sam przyznaje w wywiadach, że do tej pory celowo trzymał się na uboczu, cierpliwie budując własny dorobek polityczny. W wypowiedzi dla „New York Timesa” podkreślił nawet dosadniej, że za wszelką cenę chciałby uniknąć oskarżeń o zdobywanie pozycji dzięki nazwisku, którego reputacja, jak dodał, „w żadnym stopniu, przynajmniej na razie, nie jest jego zasługą”. Jego wizerunek w ogóle budowany jest w kontrze do popularnych wyobrażeń o znanych przodkach. JFK to dla większości Amerykanów nie tylko błyskotliwy prezydent, ale też amant, imprezowicz i bawidamek regularnie zdradzający żonę. Robert Kennedy zaś kojarzony jest z nadmiernymi ambicjami, wybuchowym charakterem i autorytarnym stylem rządzenia. Joe najwyraźniej nie odziedziczył tych cech, upodabniając się dużo bardziej do spokojniejszych Caroline czy Teda. W dość swobodnym kwestionariuszu osobowym dla dziennika „Boston Globe” przyznał, że pije tylko kawę i colę light, a alkohol „nigdy nie był czymś, co go nawet trochę pociągało”. Uprawia sport, regularnie uczestniczy w biegach charytatywnych, okazjonalnie doradza też bratu bliźniakowi Matthew w prowadzeniu międzynarodowej firmy konsultingowej. Żona Joego na co dzień zajmuje się prowadzeniem założonej przez siebie organizacji charytatywnej w niewielkim Newton, gdzie mieszka z mężem. …i zabiera głos Wydaje się jednak, że Joe Kennedy III już nigdy do cienia nie wróci. Instynkt politycznego protagonisty obudził się w nim wraz z wyborczym zwycięstwem Donalda Trumpa w 2016 r. Od tej pory młody kongresmen coraz aktywniej krytykował poczynania nowej administracji, a jego płomienne wystąpienie w obronie Obamacare było jednym z najczęściej oglądanych nagrań o tematyce politycznej w 2017 r. Ale prawdziwym egzaminem politycznym stało się dla najmłodszego z Kennedych przygotowanie w imieniu Partii Demokratycznej odpowiedzi na pierwsze orędzie o stanie państwa wygłoszone przez Trumpa. Kiedy tylko demokraci poinformowali, że właśnie Kennedy zabierze głos, stało się to, czego Joe obawiał się najbardziej. Amerykańskie gazety wpadły w szał, licytując się w nagłówkach i takich określeniach jak „spadkobierca rodu”, „delfin demokratycznej dynastii” czy „następny wielki Kennedy”. Przed Joem z kolei stało ogromnie trudne zadanie – do ostatniej niemal chwili nie było wiadomo, co Trump tak naprawdę uwzględni w orędziu, a przecieki z Białego Domu traciły na wiarygodności, gdyż zaprzeczał im… sam prezydent. Gdy wreszcie w nocy polskiego czasu z 30 na 31 stycznia Trump stanął przed milionami amerykańskich telewidzów, jego długie wystąpienie okazało się pełne wielkich słów, ale ubogie w konkrety. Nie należy się temu dziwić, a przede wszystkim nie trzeba przywiązywać do samego wystąpienia zbyt dużej wagi –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2018, 2018

Kategorie: Świat