Kino i zaginieni Żydzi

Kino i zaginieni Żydzi

Dlaczego Agnieszka Holland chce się prezentować jako Polak i mężczyzna, a nie jako kobieta i Żydówka?

Pewną część lata spędzałam w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą wśród nieprzebranych tłumów młodych ludzi; trwało kolejne Lato Filmów. Kazimierz jest miejscem różnorodnych możliwości: można uciec od tego całego zgiełku na pola, nad rzekę i w wąwozy. Można wrócić i tłoczyć się do kinowych namiotów po filmy, potem na rynku dla towarzystwa. Młodzi ludzie siedzą na trawnikach na skwerze i walą w bębenki, ponieważ powietrze naładowane jest twórczą, towarzyską i seksualną energią, a bębenki zajadle i rytmicznie to wyrażają.

Świątynia kina

W nocy oglądamy na Małym Rynku filmy wyświetlane podczas bezpłatnych projekcji, publiczność spojona przyjemnością dostawania czegoś za darmo, w prezencie, bierze to chętnie, zresztą w ogóle jest chętna do brania i bardzo wdzięczna; tak by chcieli, żeby wszystkie filmy były dobre i żeby można było klaskać z głębi serca. Idę na nocną darmową projekcję „Pianisty” Polańskiego i widzę, jak z domu wybiega miejscowy chłopiec ze stołeczkiem (dobrze jest mieć swój stołeczek, krzesełko czy karimatę podczas projekcji), i uświadamiam sobie, że być może dla niego to jedna z niewielu okazji zobaczenia filmu na dużym ekranie, gdyż w zasadzie w Kazimierzu od lat nie ma kina. Za PRL-u kino – i to dobrze prowadzone – było w budynku synagogi, jednak na fali przemian przypomniano sobie, co to za budynek. I kina na razie nie ma. Zresztą mniejsza o kino (które może być świątynią wzruszeń), dziwniej, że w jakimś podobnym momencie zauważono, iż chodnik wokół klasztoru to nie chodnik, tylko macewy z żydowskiego cmentarza – zdaje się, że położono je tam jeszcze podczas okupacji, ale chrześcijańskie i pobożne nawet sumienia zupełnie dobrze sobie radziły, chodząc po żydowskich nagrobkach przez ponad 45 lat, jakby nie wiedziały, co tam mają pod nogami. Ale w takich miasteczkach zawsze się wie, co się ma pod nogami.
Moja znajoma, która też przyjechała do Kazimierza w czasie festiwalu, opowiada, że w autobusie jakaś pani obok niej kąśliwie zauważyła – w Kazimierzu wał przeciwpowodziowy został elegancko wyłożony i jest teraz wytwornym deptakiem – że dokonano tam takich porządków, żeby „Żydki nie pomoczyły sobie bród”. Jakie Żydki? Te, po których nagrobkach przez 45 lat chodzono na dziedzińcu klasztoru? Nie, co nam do tych zmarłych. Chodzi o tych wiecznie żywych, o te polskie demony z polskich głów, te „Legia Żydy” i „Widzew Żydy”, i Sztolcman prezydent Żyd, i Wałęsa Żyd, i w ogóle wszyscy Żydzi, ci, których nie lubimy, których piętnujemy tym słowem, bo to jest słowo łata, słowo opaska z getta, tak nam zostało w polszczyźnie w spadku po hitleryzmie. „Żydzi, Żydzi, cała Polska was się brzydzi” (albo wstydzi – to z ryczanki kibiców), no bo tak, wszystkim od zawsze rządzą Żydzi i dlatego biedni Polacy niczego nie mają. Po wojnie rządzili Żydzi i komuniści, po 1989 r. Żydzi z „Gazety Wyborczej” (proszę „Jidisze Zeitnung”, czy jest „Gazetka Koszerna”?) i Żyd Balcerowcz, a biedni Polacy jak nie mieli, tak nie mają.
A jednak, a jednak – coś tam niektórzy biedni Polacy mieli lub mają. Czasem nawet coś, co niegdyś było żydowskie. A to chodnik z macew, a to dom, teren lub stary przedmiot.

Krew, pierze i skrzydła anielskie

„(…) Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niech piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.(…)
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przemieni”.
Ta krwawa ironia, ten obraz rycia w zrabowanych żydowskich rzeczach po wydaniu na śmierć ich właścicielki to głos poetki Zuzanny Ginczanki z wiersza „Non omnis moriar”. Ginczanka zginęła w Krakowie w 1944 r., w wieku 28 lat; wojna niemal się kończyła, mogła mieć szansę, ale jakiś dobry sąsiad nie wytrzymał i doniósł na gestapo. Z taką twarzą, jaką ona miała, nie można było przeżyć. Była piękna. Absolutnie egzotyczną, smagłą urodą. W tym wierszu – powiada autorka precyzyjnej i delikatnej analizy życia i twórczości Ginczanki, Agata Araszkiewicz – Żydówka obwieszcza swoją inność, swoją odmienność, ale robi to od środka – od wnętrza wzorca polskiej poezji romantycznej. No tak, bo wiersz Ginczanki nawiązuje do „Testamentu mojego” Słowackiego; dwoje poetów mówi, by tak rzec, w duecie, podobne są słowa, a zupełnie inne, sprzeczne wręcz, przesłania. Jak trudno było być przed wojną w Polsce asymilowaną Żydówką, jak brutalna była rzeczywistość i jakie Ginczanka miała wobec niej obrony, warto przeczytać w książce „Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki”. Ta praca porusza też kluczowe zagadnienie zjawiska asymilacji, tego, jak bardzo jest wieloznaczne, jak głęboko nieproste.

Dyplom odnajdowania zaginionej historii

Niemal przypadkiem trafiam w Kazimierzu na spotkanie z Agnieszką Holland, na które przyszło mnóstwo młodych ludzi, którzy obejrzeli jej dwa filmy. Ja nie widziałam – tłok był dziki i poddałam się. Słucham różnych ciekawych rzeczy, które mówi Holland, ale wyławiam też fakt, że używa wobec siebie form męskoosobowych. Jestem Polakiem, powiada, jestem emigrantem, twórcą. Nawet nie Polką, twórczynią, emigrantką, choć to takie zadomowione w języku formy. Dlaczego Agnieszka Holland chce się prezentować jako Polak i mężczyzna, a nie jako kobieta i Żydówka? Cóż, nie zawsze można wybierać trudniejsze rozwiązania, czasami i tak jest dość trudno. Jednak szkoda.
Idźmy więc dalej tym żydowskim tropem. W tym letnim rozgardiaszu przez nasz i inne kraje wschodniej Europy przejeżdżają także młodzi Żydzi ze Stanów lub z Izraela, by zwiedzać miejsca, w których żyli ich przodkowie. Myślę, że kiedyś był wśród nich Jonathan Safran Foer, autor książki pt. „Wszystko jest iluminacją”. Oszalałam na jej punkcie. Autor w tej chwili ma lat 25-26, a zatem kiedy pisał, miał 21-22. Boże! Ja w jego wieku. Ja w jego wieku byłam dość durnym dzieckiem, a on jest mądrym człowiekiem! Jonathan Safran Foer zdołał się, by tak rzec, włamać do historii zagłady za pomocą języka, w którym uprawia sztukę tego, co się nazywa po rosyjsku prikinutsia duraczkom – udawaniem głupola (to taka rosyjska raczej specjalność, polscy pisarze odwrotnie – pozują na mędrca.) Historia jest prosta: amerykański Żyd, Jonathan Safran Foer (tak, tak, nazywa się tak samo jak autor) przybywa na Ukrainę, żeby odnaleźć sztetl Trachimbrod, który leżał gdzieś na pograniczu polsko-ukraińskim, oraz kobietę, która podczas wojny ukrywała jego dziadka. Firma Zwiedzanie Dziedzictwa za przewodnika daje mu niejakiego Aleksego Perczowa, studenta z Odessy.
„Moje prawne imię jest Aleksandr Perczow – tak się zaczyna książka. – Ale wszyscy z moich wielu przyjacieli przezywają mnie Aleks, bo ta wersja mojego legalnego imienia gładczej się wymawia. Matka przezywa mnie Aleksij-Nie-Przyprawiaj-Mnie-Już-Migreną!, bo ja rzeczywiście wciąż ją migreną przyprawiam. Jeśli chcesz znać, po czemu wciąż ją przyprawiam migreną, otóż po temu, że wciąż jestem gdzie indziej z przyjacielami i rozsiewam tyle waluty i wyczyniam tylu rzeczy, co mogą każdą matkę przyprawić migreną”.
Aleksy angielskiego uczył się tylko rok, więc mówi w tym języku osobliwie. Idiosynkratycznie, jak by powiedziała osoba intelektualnie elegancka. A to weźmie oboczne, a nie właściwe znaczenie słowa, a to pomyli idiom, a to nie wceluje w poprawną formę, a to wstawi rusycyzm. Szaleństwo i raj dla tłumacza! Przez pierwsze pół książki lejemy po nogach ze śmiechu. Drużyna złożona z Aleksego, jego dziadka, który służy za szofera, z Jonathana, zwanego gierojem lub po prostu Żydem, i z suki dziadka, o imieniu Sammy Davis Junior, Junior – jak jakieś inne wcielenie cyrku Wolanda – toczy się rudymentarnie wyposażonym autem trudnymi drogami Ukrainy. Ponieważ narratorem dużych partii powieści jest Aleksy, nieraz zanurzamy się w jego boskiej angielszczyźnie (przerobionej na boską polszczyznę, której dobrze służy bliskość rosyjskiego). Właśnie gieroj narzeka, ponieważ nikt nie zna drogi do Trachimbrodu: (HAU jest wypowiedzią suki Sammy Davis Junior, Junior):
„Myślałem, że jeden z was jest przeszkolonym, dyplomowanym przewodnikiem z Dziedzictwa. Zapłaciłem za dyplomowanego przewodnika, wiesz”. Dziadek bębnął w klakson, który zaraz nadał dźwięk. TRUTUTU. „Dziadek jest dyplomowany!” – powiadomiłem Żydu, HAU, i to było wiernie nawierne, chociaż tak zaprawdę to Dziadek miał dyplom operowania autem, a nie znachodzenia zaginionej historii. TRUTUTU. „Proszę! – powiedziałem do Dziadka. HAU. TRUTUTU. – Proszę! Wyrabiasz niemożliwą sytuację!” TRUTUTU! HAU! „Zamknij się – powiedział dziadek – i jeszcze zamknij sukę, i Żyda też!” HAU. „Proszę!” TRUTUTU! „Jesteś pewien, że on ma dyplom?” „Oczewidno – odparłem. TRUTUTU! – „Przecież bym nie oszukiwał. – HAU! – Zrób coś – powiedziałem Dziadku. TRUTUTU! – Nie to!” – wyrzekłem obfitym głosem. HAU! Dziadek począł jechać autem, którym był w pełni dyplomowany kierować. „Gdzie my właściwie jedziemy?” Gieroj i ja wytworzyliśmy to zapytanie w tej samej chwili. „MORDY W KUBEŁ!” – Powiedział Dziadek i tego już nie musiałem tłumaczyć gieroju”.
Z biegiem akcji robi się jednak mniej śmiesznie, a najbardziej nieoczewidnym zabiegiem Jonathana Safrana Foera jest to, że jego bohater-tłumacz i gieroj-autor zlewają się w jedną osobę. Bowiem, by tak rzec w skrócie, młody pisarz ma dla nas przesłanie wręcz odwrotne do tego, jakie od lat przekazuje nam Henryk Grynberg, który formułę Nałkowskiej „Ludzie ludziom…” woli widzieć w postaci „Ludzie Żydom…”.
Safran powiada nam tyle: nic dobrego nie wyrasta na złym dziedzictwie, o ile się z nim nie pożegnamy, o ile nie przeprowadzimy rewizji własnej historii i nie uzyskamy szerszej jej świadomości. Jaka szkoda, że przodkowie gieroja żyli na Ukrainie, a nie w Polsce. Gdyż, TRUTUTU HAU, HAU, młody pisarz jest w stanie dostrzec Ukraińców i potrafi zobaczyć w nich i ludzi, i Żydów, jeśli „Żydów” rozumieć tu symbolicznie. Jako słowo tego środkowo- i wschodnioeuropejskiego slangu, w którym mówiąc o kimś: „Ty Żydzie!” chce się odebrać mu godność, napiętnować go. Gdy więc wschodni i środkowi Europejczycy mianują się Żydami w tym pogardliwym, odczłowieczonym znaczeniu, to sami siebie pognębiają i zdradzają. Żydów jako Żydów już tu nie ma i nie wrócą i nie da się za pomocą dyplomu operowania autem znaleźć ani ich, ani własnej z nimi związanej zaginionej historii, ale da się do niej jakoś wracać i do tego powrotu zaprosić tych, którzy przynajmniej nie są z siebie i z przeszłości swojego kraju tacy strasznie i tak jednoznacznie, TRUTUTU, zadowoleni.

Agata Araszkiewicz, Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki, Fundacja Ośki, 2001
Jonathan Safran Foer, Wszystko jest iluminacją, tłum. Michał Kłobukowski, W.A.B., 2003

Autorka jest filozofką, poetką i pisarką.

 

 

Wydanie: 2003, 35/2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy