Końca impasu nie widać

Końca impasu nie widać

An Ultra-orthodox Jewish man holds a poster bearing a portrait of former Israeli prime minister and Likud party leader Benjamin Netanyahu, during a Likud party campaign rally on October 20, 2022, in the Mahane Yehuda market in Jerusalem ahead of the November general elections. (Photo by MENAHEM KAHANA / AFP)

Główni rywale mogliby się dogadać, gdyby tylko chcieli. Bo tak naprawdę siedzą przy jednym stole, a leży na nim kwestia podatków Korespondencja z Jerozolimy Dzisiejsza Jerozolima w ogóle nie przypomina polskich miast w okresie wyborczym, choć piąta w ciągu trzech lat kampania jest na finiszu – Izraelczycy do urn pójdą już 1 listopada. Plakatów wyborczych jest stosunkowo niewiele, przy niektórych przystankach można znaleźć reklamy nakłaniające do głosowania na mniej czy bardziej znanych polityków, a na pojedynczych balkonach widać banery odwzorowujące karty do głosowania ze wskazaną listą. Przedwyborczy pat Oszczędność w eksponowaniu polityków w przestrzeni publicznej częściowo wynika ze zmęczenia niemal nieustającą kampanią wyborczą. W dodatku sondaże nie wskazują, by najbliższe wybory przyniosły jasne rozwiązanie kryzysu politycznego, w którym utknął kraj będący w samym środku starcia między byłym premierem Beniaminem Netanjahu a obecnie urzędującym Jairem Lapidem. Ci dwaj politycy są liderami największych partii, ale wyniki sondażowe żadnej z nich nie dają przewagi pozwalającej myśleć o samodzielnym rządzeniu krajem. Oba ugrupowania mogą bowiem liczyć jedynie na 27-30 mandatów w 120-osobowym Knesecie. To oznacza, że aby zdobyć większość i móc rządzić, będą musiały posiłkować się koalicjantami. Tyle że według sondaży nawet z potencjalnymi koalicjantami żaden blok nie uzyska odpowiedniej większości. Jeśli sytuacja się nie zmieni, kraj mogą czekać kolejne wybory. Nie znaczy to oczywiście, że Izraelczycy w ogóle nie są zainteresowani wyborami. Wyjście na krótko po zakupy uświadamia, że miasto żyje tym tematem. W sklepie z telefonami i kartami SIM sprzedawca żywo dyskutuje z klientami o tym, kto powinien zwyciężyć. Jeden z klientów, popijając kawę z papierowego kubeczka, zwraca się do mnie na wpół żartobliwie: „Potrzebujemy cudu, ale Bóg na nas patrzy”. Sprzedawca jest jednak przekonany o zwycięstwie Netanjahu, które według niego daje nadzieję na bezpieczeństwo i stabilność przyszłych rządów. „To trochę jak z dziewczyną. Gdy cię zostawi, dopiero wtedy rozumiesz, co straciłeś. Dlatego teraz Izraelczycy wybiorą Bibiego”, uzasadnia swoje prognozy. Prawica rośnie w siłę Przypomina też, że rozpadł się największy blok partii arabskich i trzy najważniejsze ugrupowania, które mają reprezentować poglądy arabskich obywateli Izraela, startują tym razem osobno, ryzykując, że nie przekroczą wyborczego progu 3,25%. Pozostawiłyby wówczas do podziału więcej mandatów, a to spory kawałek tortu, bo gdy partie arabskie startowały wspólnie w 2020 r., zdobyły aż 15 miejsc, stając się trzecią siłą w parlamencie. Później jednak nie weszły w koalicję z rządem Netanjahu ani jasno nie sprzymierzyły się z opozycją, pozostając niejako na marginesie krajowej sceny politycznej. Dzisiaj ich miejsce może zająć koalicja z absolutnie przeciwnego bieguna politycznego. Dotychczas Becalel Smotricz i Itamar Ben-Gwir uchodzili za egzotykę w izraelskiej polityce, lecz dzisiaj sondaże dają im łącznie kilkanaście miejsc, choć obaj politycy reprezentują najbardziej skrajne prawicowe poglądy. Smotricz i jego Religijni Syjoniści sprzeciwiają się m.in. jakimkolwiek koncesjom terytorialnym na rzecz Palestyńczyków. Większość ugrupowania domaga się aneksji całego terytorium Zachodniego Brzegu, a także zwiększenia nakładów budżetowych na finansowanie studiowania Tory (Pięcioksięgu Mojżeszowego) przez studentów jesziw (religijnych szkół żydowskich) i dorosłych ultraortodoksyjnych Żydów. Jego polityczny partner Ben-Gwir prezentuje podobne poglądy, lecz jest o wiele bardziej kontrowersyjny w wypowiedziach. Ben-Gwir przewodzi ugrupowaniu Ocma Jehudit (Żydowska Siła), które szczyci się, że kontynuuje dziedzictwo rabina Meira Kahane, założyciela partii Kach, zdelegalizowanej jako ugrupowanie terrorystyczne powiązane z zamachem na życie premiera Icchaka Rabina w 1995 r. czy masakrą w Grocie Patriarchów w roku 1994, podczas której Baruch Goldstein, z zawodu lekarz, zabił 29 modlących się Palestyńczyków. Ben-Gwir może nie nawołuje wprost do stosowania przemocy, lecz nie jest mu ona obca. W ubiegłym roku na parkingu w Tel Awiwie wyciągnął broń palną podczas sprzeczki z arabskimi ochroniarzami, którzy według przekazów medialnych mieli być nieuzbrojeni. Sprawa rozeszła się po kościach i polityk nie poniósł konsekwencji, lecz nie był to pierwszy tego typu incydent z jego udziałem. Kilka tygodni wcześniej doszło do przepychanek między nim a liderem arabskiej Zjednoczonej Listy, Ajmanem Audą, o to czy w izraelskich szpitalach powinni być leczeni palestyńscy podejrzani, którzy zatrzymywani są przy zastosowaniu kontrowersyjnej procedury „aresztu administracyjnego” umożliwiającej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 45/2022

Kategorie: Świat