Polacy są podobno najbardziej proamerykańskim narodem na świecie, a na pytanie od kiedy odpowiedź brzmi, że od początku istnienia Stanów Zjednoczonych, a nawet wcześniej, bo już bunt kolonistów przeciw Anglii był w Polsce przyjęty z życzliwym zainteresowaniem. Może dlatego, że Francja, która wówczas była dla Polaków wzorem we wszystkim, wspierała walkę kolonistów pieniędzmi i wojskiem, a może z innych względów. Kościuszko popłynął do Ameryki, bo ze swoimi wybitnymi kwalifikacjami inżynierskimi i wojskowymi w Polsce nie miał co robić, a Pułaski, jako zamieszany w porwanie króla, musiał z kraju uciekać. Twórcy Konstytucji 3 maja sympatyzowali z nowo powstałą republiką zaoceaniczną, a jeszcze większymi jej entuzjastami byli targowiczanie, widzący w konstytucji majowej groźbę ograniczenia wolności i zapowiedź „despotyzmu”, nowo powstałą zaś republikę amerykańską stawiali Polsce za wzór do naśladowania. Wymownie amerykańską republikańską wolność sławił Seweryn Rzewuski, największy intelektualista wśród targowiczan. Z czasem i lud polski pokochał Amerykę, dawał temu wyraz na różne ludowe sposoby. Na jarmarku w Tomaszowie – były kiedyś jarmarki – słyszałem: czarne wygrywa, czerwone przegrywa, moja ciotka w Ameryce dolarami sieje, jak przegram, to nie zbiednieję. Żołnierze KBW pilnujący akcji „Wisła” śpiewali: to jest Ameryka, to słynne USA, to jest kochany kraj, daj buzi, daj. Na Podhalu, jak wiadomo, każda rodzina ma kogoś w Ameryce, a jeśli nie ma, to żałuje. Mój stosunek do Ameryki był typowo polski. Skoro dla żołnierzy KBW był to „kochany kraj”, to dlaczego dla mnie nie miałby taki być. (Proszę uwzględnić czynnik kalendarzowy – wcześniej, później). Oczywiście coś wchłonąłem z lewicowej krytyki, wierzyłem, że Murzyni są dyskryminowani, i jakoś łatwo przyjmowałem na wiarę, że gdy człowiek upadnie na trotuar w Nowym Jorku lub innym mieście, to nikt mu nie pomoże powstać, i podobne rzeczy. Wreszcie znalazłem się w Ameryce (jakieś 30 lat temu), ale do moich obserwacji inni zaufania nie mają, ponieważ byłem uprzywilejowany, opłacany pieniędzmi rządowymi i jedynym moim obowiązkiem, zresztą bardzo przyjemnym, było towarzyszenie żonie zatrudnionej przez rok na Uniwersytecie Browna. Obserwacje, jakie poczyniłem, były proste, oczywiste i niedyskusyjne. Murzyni, jakich zastałem, nie byli dyskryminowani, przeciwnie, uprzywilejowani. Na ich korzyść łamano zasadę równości wobec prawa. W leżących na trotuarze bez pomocy nie wierzę, bo wystarczyło, że przez chwilę zawahaliśmy się iść w lewo czy w prawo i już w egoistycznym rzekomo Nowym Jorku ktoś podszedł z pytaniem, czy nie trzeba nam pomóc. Nie jest to naród nieszanujący swojej historii – przeciwnie, na ulicach dzielących uniwersytet od miejsca zamieszkania doliczyłem się czterech pomników poświęconych żołnierzom różnych wojen. A w miejscu zamieszkania widziałem drewniany kuferek, z którym przodkowie pani Vaughn z domu Bennett przypłynęli pod koniec XVII w. z Anglii. Pierwsze wrażenie w Ameryce, jakie zapamiętałem, to poczucie bezpieczeństwa, nie fizycznego wprawdzie, ale prawnego i politycznego. Podobno teraz już tego nie ma. Z biblioteki wychodziłem o godz. 22 i dla zdrowia wracałem piechotą. Przechodziłem przez dzielnicę, gdzie dała się zauważyć nadreprezentacja Afroamerykanów. Powiedziano mi potem, że to bardzo niebezpieczna dzielnica, ale nikt mnie nie zaczepił. Mógłbym długo opisywać sielską Amerykę, której dziś podobno już nie ma. Dawny dobrostan zachował się w wojsku, ale może tak mi się tylko zdaje, bo czytałem, że żołnierz amerykański ma ustawowo zagwarantowane osiem i pół godziny snu, a jeśli jakiś hałas w koszarach obudzi go wcześniej, to ma prawo podać wojsko do sądu. Istnieją setki, a może już tysiące prawników wyspecjalizowanych w żołnierskich roszczeniach. Nie będę ukrywał, że rozważaliśmy z żoną, czy nie wybrać wolności (to jeszcze nie brzmiało ironicznie), pan Bennett już obiecywał żonie posadę w banku. Stany Zjednoczone były jeszcze wiarygodne jako obrońca wolności i demokracji na świecie. Nie zostaliśmy, Ameryka przyszła do nas – jako kto? Przez czterdzieści kilka lat Polska należała do obozu wrogiego Ameryce i niemal wszyscy uważali ten stan za nienaturalny. Czekano na powrót do normalności i ku powszechnemu zadowoleniu doczekano się. Nie byłoby – sądzi rząd – normalności bez amerykańskich baz, a jeśli czegoś jeszcze brakuje, to – według ministra Czaputowicza – rakiet krótkiego i średniego zasięgu uzbrojonych w głowice atomowe. Oficjalna Ameryka w osobach kandydatów na prezydentów, senatorów, przywódców opinii publicznej itp. twierdzi bez osłonek, że głównym wrogiem Stanów Zjednoczonych jest