Niech ktoś powie prawdę

Niech ktoś powie prawdę

W Lachowicach mieszkańcy nadal nie wiedzą, czy ich domy są bezpieczne

27 lipca w kilkanaście minut w Lachowicach Zawodziu zniknęło z powierzchni ziemi 12 budynków, sześć następnych czeka rozbiórka, sześć innych stoi w tymczasowej strefie zagrożenia. 

Dom Trzopów stoi u samego podnóża wielkiej góry, na zboczu której ludzie osiedlali się od wieków. Obok jest rzeka. Cały teren wyżej to przysiółek Zawodzie. Dom Trzopów jako jedyny w tym miejscu ocalał z powodzi. Ale co to za ocalenie; budowany przez całą rodzinę blisko 20 lat, z pewnością niebawem runie. Seniorka rodziny, Stefania Trzop, ma łzy w oczach. Pierwszy szok po tragedii już minął, ale wstrząs pozostał. – Nigdy nie myślałam, że będę zmuszona drugi raz uciekać z domu – mówi starsza kobieta. – Pierwszy raz to było w czasie okupacji, gdy Niemcy kazali nam się wynosić.
– Chodź pan, przejdziemy przez całą okolicę. I tak nic już tu nie ma do roboty – proponuje Jan Trzop.

Wszystko na odwrót
– Tej góry, co ją teraz widać za naszym domem, nie było – mówi. – To wszystko wtedy przyszło.
27 lipca Trzop dłubał coś przy pobliskim moście. Było ciepło, słonecznie i cicho. Po wcześniejszych ulewach nie było śladu.
– Było chyba po 14, jak przybiegł sąsiad i wrzeszczy, że góra się wali – mówi nasz przewodnik. – Myślałem, że zwariował. Jak góra może się zwalić? Ale sąsiad miał rację.
Wchodzimy ostrożnie do domu Trzopów. Z daleka widać, że budynek jest krzywy. – Ja już dzisiaj z niego uciekałem, tak wszystko trzeszczało – mówi góral.
Idziemy dalej, wspinając się stromą ścieżką. – Tej dróżki też tu nie było – wyjaśnia pan Jan. – Wydeptali ją ci, co przyjeżdżają oglądać osuwisko. Po 300 kilometrów robią, tacy są ciekawscy. Autobusami, jak na Kalwarię jeżdżą…
Zaglądamy do tego, co pozostało po dobytku Zaworów. Na gruzach rodzinnego domu młoda kobieta wyciąga spod sterty kamieni i pustaków drewniane belki.
– Na opał zbieramy na zimę. Przynajmniej coś z tego jeszcze się przyda – mówi Zuzanna Zawora.
– Widzisz pan tę popękaną drogę? – pyta mój przewodnik. – Ona biegła w innym miejscu. A ten zawalony dom – Trzop pokazuje kolejne rumowisko – stał jakieś 50 metrów dalej. Przesunął się tu razem z podłożem. To samo stało się z zagajnikiem. On tu nie rósł!

Obserwujcie kota
Idąc po pełnej szczelin i pułapek ziemi, docieramy do zabudowań Czesława Krawczyka. Jego dom, podobnie jak Trzopów, jeszcze stoi. Gdy wszystko wokół się ruszało, Krawczyk na złamanie karku uciekał samochodem w dół po tańczącej, asfaltowej drodze. Sam nie wie, jakim cudem dojechał w bezpieczne miejsce. W każdym razie umknął śmierci. To pewne. Teraz, jak wielu innych, przychodzi do zagrożonego zawaleniem się budynku i zabiera, co jeszcze może.
Na samym końcu wsi stoi dom pana Zbyszka. Dalej są już tylko łąki i pola, a na końcu miejsca, gdzie przed laty szukano gazu. Gospodarz jako jedyny w okolicy nie opuścił domu, choć nie ma ani prądu, ani wody. – Nigdzie nie pójdę, chociażby mnie końmi ciągnęli – mówi. – Najgorzej jest w nocy, gdy wszystko zaczyna trzeszczeć. Wtedy uciekam na ganek. Nie chcę, żeby mnie ściany przygniotły.
Kot gospodarza ostrożnie stąpa po trawie. – Od tego strasznego dnia – wyjaśnia pan Zbigniew – łazi jak po węglach. Boi się, że mu ziemia ucieknie.
W powrotnej drodze Jan Trzop co chwilę pokazuje miejsca, które przemieściły się nawet po kilkadziesiąt metrów. – A tu jest dom, który miał dwa piętra, a teraz z ziemi wystaje tylko dach. Reszta się zapadła…

Gmina pomaga, rząd nie
Na miejsce tragedii zjeżdżają różne komisje, by na własne oczy przekonać się o rozmiarze zniszczeń. Władza obiecuje pomoc. – Na razie to, co mamy, zgromadziliśmy sami – mówi wójt Stryszawy, Jacek Zając. – Od państwa pieniędzy jeszcze nikt nie dostał.
Gmina zapewniła poszkodowanym pomoc doraźną. Każdy ma gdzie tymczasowo mieszkać (najczęściej jednak u rodziny), dostał jakieś ubrania i jedzenie. Gorzej jest z perspektywą budowy własnego domu. – Przecież wszystko od początku trzeba robić. Od działki. Za wszystko płacić – mówią ludzie. – Skąd na to brać?
Gmina pomaga, jak może – daje miejsce pod budowę, opłaca geodetów, oferuje cement i wapno.
– Jak ludzie będą już mieli działki, to pomożemy dalej. Uruchomimy wtedy pieniądze od darczyńców – zapewnia wójt Zając. – To musi być robione z głową, nie na chybcika.
Wójt ma jeszcze jeden wielki problem – jak sprawić, żeby cały teren gminy został zbadany przez geologów.
– Potrzebny mi raport nie tylko z Zawodzia. Muszę wiedzieć, jak jest w pozostałej części gminy, bo terenów takich jak Zawodzie mamy tu więcej. Już teraz panuje u nas psychoza strachu.
Po wydarzeniach na Zawodziu ludzie co chwilę sprawdzają domy. Szukają rys, pęknięć. Nie chcą ich znaleźć, ale boją się, że za późno zauważą zmiany.
– Musimy mieć 100% pewności, że jest bezpiecznie. Że ziemia znowu nie ruszy – mówi wójt.
Geolodzy tymczasem przyjechali na miejsce tragedii dopiero po wielu wójtowych monitach. Będą badania, ale tylko Zawodzia.


dziennikarz „Trybuny Śląskiej”

Wydanie: 2001, 34/2001

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy