W kwestii mowy śląskiej wolę mieć wątpliwości niż rację. Są tacy, dla których śląszczyzna jest sprawą polityczną i nie podlega dyskusji jej status jako języka, podobnie jak kwestia śląskiej narodowości. Znam wśród nich tyluż prawdziwych śląskich patriotów, co silesialanserów, moszczących się na mile widzianym w mediach miejscu „etatowego” górnośląskiego radykała. Sam dwukrotnie podawałem w spisie powszechnym narodowość śląską, ale czyniłem to bardziej z przekory niż z powinności wobec heimatu. Jestem wysoce zdystansowany do podobnych formularzy, dlatego jako wyznanie wpisałem pastafarianizm, choć do Kościoła Latającego Potwora Spaghetti mam stosunek równie chłodny jak do wszystkich innych religii. Dla mnie śląski może pozostać etnolektem albo stać się regionalnym językiem, szkoda go strzępić, mam na to wywalone, a szarpanina polityczna potrafi wszystko oszpecić. Godołech na placu za bajtla, pisałem śląskie dialogi w powieści o Śląsku 20 lat temu, 10 lat temu robiłem za małpę, godając na żądanie warszawskich teściów (wstydu nie ma, z miłości robiłem rzeczy znacznie gorsze) – ale kiedy wydzwaniali do mnie dziennikarze z pytaniem o stanowisko w sprawie śląskiego języka, odpowiadałem, że moje opinie są zbyt miękkie, aby mogły ich zainteresować, niech dzwonią do Twardocha.
Tymczasem do kin trafił fantastyczny film o trzech takich, co przedawkowali mowę ojczystą. Oglądałem północnoirlandzki „Kneecap” raczej jako widowiskowy autobiopic raperskiego tercetu niż podręcznik bojownika o ustawowe uznanie języka, ale przyszło mi do głowy, że całą tę awanturę mielibyśmy dawno za sobą, gdyby Paktofonika rapowała po ślunsku. Leszek Dawid, filmując historię katowickiego tria, ubiegł o 12 lat Richa Peppiatta w filmowej lekcji żywego języka.









