Rodzina była regularnie wciągana w boje toczone przez ojca ze znikającą materią nieożywioną – wspomina syn Stanisława Lema Lata siedemdziesiąte Bardzo długo nie śmiałem zdecydować się na posiadanie dziecka i wraz z żoną mieliśmy tu opory właściwe ludziom zarazem przywykłym do myślenia i takim, którzy przetrzymali okupację niemiecką, bo też świat wydaje się na ogół miejscem b. kiepsko urządzonym na przyjęcie ludzi, szczególnie kiedy się miało właśnie takie doświadczenia, które stały się naszym udziałem (z listu do Michaela Kandla, sierpień 1972). Moje pojawienie się na świecie było wydarzeniem o tyle niejasnym, że ojciec nie chciał mieć dzieci. Uważał, że świat jest okrutny i nieprzewidywalny, spodziewał się, że lada chwila wybuchnie trzecia wojna światowa – niechybnie nuklearna, a zatem niewykluczone, że w ogóle ostatnia w historii ludzkości. W takich okolicznościach powoływanie na świat potomka byłoby rzeczą co najmniej nieroztropną, dowodem nieuzasadnionego optymizmu. Zważywszy na napięcie w stosunkach pomiędzy Ameryką a Rosją Sowiecką w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, pogląd o rychłym konflikcie jądrowym nie był w owym czasie odosobniony – wyrażali go wszyscy: od szarych obywateli w Polsce po jajogłowych strategów Pentagonu. Faktu, że ojca nie radowała perspektywa dosłownego wcielenia w życie powiedzenia „jedna bomba atomowa i wracamy znów do Lwowa”, nie należy naturalnie postrzegać w kategoriach pogodzenia się z przymusową przeprowadzką ze Lwowa do Krakowa w 1946 roku i powojennym „przesunięciem” Polski na zachód. Ojciec szczególnie nie mógł odżałować rodzinnego miasta i często powtarzał, że państwa to nie szafy, które można ot, tak sobie, przesuwać z miejsca na miejsce. Brak entuzjazmu dla atomowego rozwiązywania takich czy innych problemów był po prostu świadectwem jego silnie zabarwionego pesymizmem realizmu. Nie wiem, jakimi argumentami posłużyła się matka, by skruszyć pryncypialny opór ojca, musiała mieć jednak sporą zdolność perswazji. Przede wszystkim zaś wykazała się niebywałą wytrwałością: rodzice pobrali się w 1954 roku, ja urodziłem się w roku 1968 – a zatem dopiero po czternastu latach małżeństwa. Ojciec miał już wówczas czterdzieści siedem lat, toteż nawet uwzględniając wiek młodszej od niego o dziewięć lat matki – byłem późnym dzieckiem. Okoliczności mojego przyjścia na świat były dość dramatyczne, i to niekoniecznie dlatego – o czym zazwyczaj w tym kontekście opowiadał ojciec – że w jego fiacie 1800B zakleszczyła się wówczas skrzynia biegów, na skutek czego żonę z niemowlęciem wiózł ze szpitala do domu samochodem rzężącym na dwójce. Dramatyzm był prawdziwy i politycznej, a nie technicznej natury: matka rodziła mnie akurat w marcu 1968 roku, czyli w czasie, gdy studentów pałowano na uniwersytetach i wsadzano do więzień, urządzano polowania na Żydów i czyszczono PRL z syjonistów. Ojciec poważnie nosił się wówczas z zamiarem wyjazdu z Polski na zawsze i w zasadzie jedynym argumentem przeciwko takiemu rozwiązaniu, argumentem, który ostatecznie przeważył szalę na rzecz pozostania w PRL-u, było moje pojawienie się na świecie; perspektywę rozpoczynania wszystkiego od zera na Zachodzie z niemowlęciem na ręku, czyli kolejną już – po ucieczce z sowieckiego Lwowa – próbę rozpoczynania życia od nowa uznał za zbyt ryzykowną. (…) Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa nie wiążą się z ojcem i właściwie nie dotyczą ludzi bezpośrednio, lecz – jak to zazwyczaj bywa w pierwszym kontakcie ze światem – sytuacji i wydarzeń wstrząsających, przynajmniej dla trzylatka. Pamiętam na przykład, jak wspinam się na łóżko babci, zdejmuję z lampy abażur, wykręcam żarówkę i wsadzam do obsadki palce – ile się tylko zmieści. A wszystko po to, aby usłyszeć potworny wrzask – mój własny, ponieważ obsadka była pod prądem. Drugie wspomnienie z tamtego najwcześniejszego okresu w pewnym sensie również zostało uwieńczone wrzaskiem. Za domem rodziców biegnę po świeżo zaoranej ziemi ku panu Z., sąsiadowi, który często naprawiał ojcu samochód, a w którego garażu jako nieco starszy chłopiec przesiadywałem całymi dniami i skąd przynosiłem nowe, egzotyczne, nieznane słowa, na przykład „ramko” (rama od roweru). Pan Z. uśmiecha się, ale chyba nie do mnie, tylko do matki, która musiała mi towarzyszyć, bo miałem przecież nie więcej niż dwa, trzy lata. Uśmiecha się coraz szerzej, więc biegnę do niego coraz szybciej, w pewnej chwili zaorana ziemia przede mną zaczyna piąć się w górę, zadzieram
Tagi:
Tomasz Lem









