Lulanie na ostro

Lulanie na ostro

Świeżo narodzone Chrystusiki miały okrągłe pupki bobasów, rozkoszne policzki i papuśne kolanka. Leżały równo w kartonowych pudłach i okropnie brudziły, bo całe były z gipsu, białe i trzeba sobie było wyobrażać, że są różowe, mają rzęsy i pachną. W ogóle w kościele trzeba było sobie dużo wyobrażać i to było ogromnie sympatyczne. Wyświetlać sobie przed oczami a to anioły, a to ciało i krew, a to jak ktoś pomnaża dukaty. No i wiele razy, jak ktoś umiera: w obronie swojego dziewictwa albo na krzyżu. Białe Chrystusiki były więc i tak cudownie materialne. Niedrogie, choć kiedy ktoś chciał mieć wszystkie warianty – musiał jednak swoje wybulić. W parafialnym sklepie na plebanii sprzedawano Chrystusiki na sianku, w kołysce i klasyczne. Małe i trochę większe. A kolekcjonowanie zawsze jest wyczerpujące. No i trzeba pamiętać, że w tym czasie na rynek ostro wchodziły inne dewocjonalia: zimowe edycje świętych obrazków, które były po prostu rajcowne! Teraz dziwi mnie, że nie malowaliśmy tych figurek lakierem do paznokci ani farbkami. Pewnie ze strachu przed karą bożą lub ziemską represją rodziców.

Oczywiście największy bobas leżał w kościele i nie był biały. Wszyscyśmy podchodzili nabożnie, żeby pogapić się na prawdziwe siano i wrzucić monetę do rasistowskiej skarbonki. Pieniądz wkładało się w dziurę na plecach porcelanowego Murzynka, który dziękczynnie machał główką. U jego stóp – żeby nie było wątpliwości – widniał napis „Bóg zapłać”. Podchodziliśmy pobożnie do Murzynka i czekaliśmy zafascynowani na to czarodziejskie kiwnięcie.

Chrystusiki miały dwuznaczny status. Były świątobliwe, ale były też trochę lalkami i śmiało można im było robić kołderki z ligniny, czapki z waty i ostro je lulać. Proszę sobie wyobrazić, ile rozpaczy czai się w tym obrazie: pęknięte główki, odłupane uszy, połamane nóżki i urwane rączki, które z żalem podnosiło się z posadzki. Gips był raczej nietrwały i takie kolizje zdarzały się nawet figurkom w pudełkach. Co było pretekstem do powoływania kapitalnych szpitali, gdzie mogłyśmy z koleżankami obmywać ranne bobasy w miskach, robić im zastrzyki i okłady (nasze chomiki były wdzięczne za te szczęśliwe chwile wytchnienia). A nawet czytać im „Koziołka Matołka” i karmić ryżem preparowanym w namiocie z koca.

Kiedy wreszcie nadchodziło Boże Narodzenie, figurki były już mocno sterane. Nic w tym dziwnego: skoro nawet ojciec wyglądał na steranego i matka wyglądała na steraną, to co dopiero taka figurka, która ma jednak niewiele lat i sama sobie herbaty nie zrobi. Ale było coś szczęśliwego w patrzeniu na oświetlony lampką kącik przyrody – czyli mech, patyki i szyszki – który stanowił cudowny zakątek, przytulne spa, w którym Chrystusik zbierał siły na dalszą świętość. Bo przecież wiedzieliśmy, co mu potem zrobią i jak to wszystko się skończy.

Najdziwniejsze było wieszanie Chrystusików na choinkach. Uznaliśmy, że to przegięcie. I ściągaliśmy potajemnie te biedne istotki z gałęzi, tworząc dla nich coś w rodzaju przytułku. Siostra kolegi strasznie się bała tych bobasów. Pomnożone figurki, białe i chłodne w dotyku, wydawały się jej demoniczne. I nie chciała słyszeć o teatrzyku, w którym każdy ludzik może zagrać kogoś zupełnie innego. Ale my hołubiliśmy kruche figurki, które co roku w grudniu stawały się bohaterami tych wszystkich niezwykłych historyjek i pieśni. Detronizowały Uszatka i Mickey. A do tego w nagrodę za przytułek, szpital, opiekę i teatrzyk – miały nas ostatecznie zbawić. Czego sobie i państwu życzę. Wesołych świąt!

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy