Manifa bez łomotu

Manifa bez łomotu

Dlaczego podczas demonstracji antyglobalistów nie doszło do zadymy, skoro media twierdziły, że jest ona nieuchronna? A miało być tak strasznie… Jeszcze w dniu demonstracji „Życie Warszawy” radziło: „Jeśli nie musimy, najlepiej nie wychodźmy z domu”. Zdaniem dziennika, cytującego własne dobrze poinformowane źródła, przy okazji manifestacji antyglobalistów na warszawskich ulicach miało dojść do regularnej bitwy na siekiery, noże, kastety, kije bejsbolowe i łańcuchy. Oraz do demolki położonych przy trasie protestu sklepów i restauracji. A wszystko za sprawą nie tylko żądnych zadymy antyglobalistów, lecz także stadionowych chuliganów z Gdyni, Poznania, Wrocławia i samej Warszawy. To oni bowiem mieli wykorzystać demonstrację do rozpętania ulicznej jatki, w odpowiedzi na ostatnie stanowcze działania policji na stadionach (np. podczas meczu Jagiellonia-Legia w Białymstoku). A przy okazji „spuścić łomot wszelkiej maści brudasom”, za jakich kibice uważają antyglobalistów. Łomotu jednak nie było. A jedyny naprawdę niebezpieczny incydent rozegrał się już po demonstracji, przy ulicy Polnej, gdzie koczowali antyglobaliści. Pięciu z nich, z drzewcami od transparentów w dłoniach, zostało zatrzymanych przez strażników miejskich. Powód interwencji? – obawa przed użyciem niebezpiecznych narzędzi. Mundurowych z miejsca obstąpiły dziesiątki młodych ludzi. Zaczęły się pyskówki, domagano się puszczenia legitymowanych. Tłum gęstniał, a w oddali było słychać syreny policyjnych radiowozów wezwanych przez otoczonych funkcjonariuszy. I wówczas niezły popis dali członkowie legal team – grupy ochotników zapewniających demonstrantom ochronę prawną. Zaczęli negocjować ze strażnikami. Ostatecznie stanęło na tym, że zatrzymanych puszczono, a kije czasowo zarekwirowano. Mogło dojść do bójki, a skończyło się na oklaskach dla odchodzących strażników. Za to, że rozmawiali, zamiast dać sygnał do użycia pałek. Zasada samoograniczania Zdumienie i radość – tak można podsumować nastrój warszawiaków po zakończeniu demonstracji. Do dziś wielu z nich się zastanawia, dlaczego nie doszło do zadymy, skoro media twierdziły, że jest ona nieuchronna, a władze miasta sugerowały, by zakrywać okna dyktami i tarasować bramy. Powodów było kilka, wśród nich znakomite przygotowanie manifestacji przez jej organizatorów. Wszelkie przejawy agresji wobec mundurowych pacyfikowano w zarodku. Tak było np. na placu Bankowym, gdy grupa chuliganów obrzuciła obelgami policjantów, ewidentnie dążąc do zwarcia. Pyskaczy odizolowano od funkcjonariuszy żywym murem, zakrzyczano i bez zbędnej przemocy, choć zdecydowanie wepchnięto w główny nurt demonstracji. Ta zresztą, w obawie przed niekontrolowanym przenikaniem w szeregi protestujących prowokatorów i zadymiarzy, otoczyła się szpalerem trzymających się za ręce ochotników. Ich widok to najlepszy dowód na zmiany, jakie zaszły w ramach ruchu antyglobalistycznego. Posiadł on już zdolność do kumulowania doświadczeń, a zarazem osiągnął taki poziom rozwoju, na którym możliwe jest zastosowanie zasady samoograniczania. Innymi słowy, organizatorzy warszawskiej demonstracji wiedzieli, że nie należy dopuścić do eskalacji przemocy. Bo owszem, byłaby to znacznie bardziej widoczna forma protestu, lecz z drugiej strony, spowodowałaby groźbę społecznego potępienia już nie dla samych protestujących, ale dla idei antyglobalizmu w ogóle. Takiej świadomości zapewne by zabrakło, gdyby nie doświadczenia z Genui czy Pragi, gdzie po zadymach firmowanych przez przeciwników globalizacji odczuwało się wyraźną dezaprobatę dla jakichkolwiek podejmowanych przez nich działań. W związku z tym nie na miejscu jest stwierdzenie o „polskim” wzorcu kontestacji antyglobalistycznej, bo owa świadomość to suma doświadczeń całego ruchu. Co najwyżej można tu mówić o pewnej pokojowej strategii przeprowadzenia protestu, po raz pierwszy zastosowanej właśnie u nas. Zabrakło ekstremy Ale czy rzeczywiście? Czy pokojowy charakter demonstracji to zasługa dojrzałości ruchu antyglobalistycznego? Wątpliwości powstają, gdy uświadomimy sobie, że w ubiegłotygodniowym proteście wzięło udział zaledwie 3,5-4 tys. osób, czyli grupa, nad którą stosunkowo łatwo zapanować. Co ważniejsze, wśród manifestantów zabrakło ekstremy. Mimo zapowiedzi do Warszawy nie dojechali górnicy i hutnicy, którzy skłonności do demolki ujawnili już w niejednej demonstracji. Lecz na przeszkodzie ewentualnym zajściom stanęły również czynniki zgoła humorystyczne. Demonstracji towarzyszyło kilkuset (!) fotoreporterów i dziennikarzy oraz tłum gapiów, momentami nawet liczniejszy niż protestujący. I gdy manifestacja zbliżała się do większych skupisk policji, niemal zawsze powtarzał się taki sam schemat – reporterzy i gapie rwali do przodu, by zająć jak najlepsze miejsca widokowe, co najczęściej kończyło się odgrodzeniem demonstrantów od szpalerów policyjnych… Protestującym zabrakło również wigoru, gdyż wykończyły ich wyjątkowo przygrzewające w tym dniu słońce oraz długa trasa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2004, 2004

Kategorie: Kraj