Mili panowie, znawcy kobiet

Mili panowie, znawcy kobiet

Fartuszek, pantofelki i kompetencja – tak panowie z „Wyborczej” widzą kobietę w domu

Jak wiele kobiet w tym kraju w sobotę przeglądam sobie „Wysokie obcasy” – ni to zwykłe pismo dla kobiet z modą, kosmetykami i jedzeniem, ni to pismo z kulturą, refleksją i literaturą, i w sumie za to poplątanie lubię „Wysokie obcasy”. To znaczy dalece nie wszystko w nich lubię. Nie przepadam np. za cyklem „Porozmawiajmy o kobietach”, gdzie o kobietach gawędzą z trzecim jeszcze panem panowie Świetlicki (poeta Świetlicki, którego lubię, nie będzie w to mieszany) i Dyduch.

Kobieta do zjedzenia

Panowie mówią (czyli piszą) lekko archaizowanym, nobliwym, aliści lekkim, gawędziarskim stylem, który – jak rozumiem – zaznacza dystans, żartobliwość i inteligencję. Jakbyśmy się urwali z epoki pasiastych kostiumów kąpielowych męskich, czyli sprzed I wojny światowej, zapewne gdzieś z zacnej Galicji. Trochę ta mowa przypomina licealistów z „Ferdydurke”: „Gwoli jakim złośliwym kaprysom aury persona dobrodzieja tak późno w budzie się pojawia? Azaż amory do jakiejś podwiki wstrzymały kolegę?”.
Oto panowie Świetlicki i Dyduch opisują spotkanie z panem Robertem Makłowiczem (tym od kuchni): „Nasyciwszy się rekreacyjnie, pan Makłowicz wynurzył się z topieli w pięknym pasiastym trykocie i ruszył ku nam (…)”. A gdy już doszedł, panowie spytali go, jaką część kobiety najchętniej by zjadł, gdyby był kanibalem. Pan Makłowicz, kolega rozmówców z „jednego fyrtla” (czyli podwórka), jak mawiała moja przyjaciółka z Torunia, nie stawiał miłym panom żadnego oporu i odpowiedział, że zjadłby grasicę. Szkoda, że żaden nie poszedł na całość i nie zasugerował innej kobiecej części duszonej w sosie własnym, chociaż właściwie w celu pozyskania tej części w sosie własnym trzeba by było kobietę przed ubojem podniecić, a to wymagałoby warunków. A panie? Co by panie najchętniej zjadły – gdyby były kanibalkami, rzecz jasna – z mężczyzny? Część którą? – jak mówią swoim wdzięcznie przestawnym szykiem panowie Świetlicki i Dyduch.
Pan Linda z kolei – taki macho filmowy – twierdzi, że „mężczyzna nie potrafi skrzywdzić tak boleśnie jak kobieta”, ponieważ mężczyzna „duszy nie dotknie”. Myślę, że tak może być. Mężczyźni czasami w ogóle nie utrzymują kontaktu z kobietami na poziomie psychicznym, czyli duszy, to jak mają tej duszy dotykać? Z kolei narcyza tak łatwo zranić jakąkolwiek krytyką czy oczekiwaniami, że może to uznać za okrucieństwo duchowe.

Skład zasad oraz paskudny knedel

Tak się składa, że znaczna część literackiej czy też ogólnie zajmującej się kulturą i mediami generacji, do której należą mili panowie (przez generację rozumiem ludzi, których dzieli różnica wieku około 10 lat, różnica pokoleniowa to 20-25 lat), wyznaje pewne stałe zasady. Pierwsza zasada: trzymaj się kolegów, a zawsze będziesz dla kogoś ważny. Druga: idee są śmieszne. Ludzie, którzy ujawniają poważny stosunek do idei, są naiwnymi durniami. My jesteśmy koneserami i wiemy, że poważny stosunek trzeba mieć do siebie i do znaczenia, które mamy w tym kręgu, na którym nam zależy. Trzecia: idee to (mogą być) ideologie. A ideologie to upadek. My nie mamy ideologii. Jesteśmy po prostu inteligentni, naturalni oraz wyrafinowani. Czwarta: Stoi różyczka w kolegów kręgu. Pije piwo i inne trunki.
Pan Makłowicz zauważa, że „kuchnia feministyczna musi być okropna, ponieważ feminizm wyznawany w sposób uporczywy jest kompletnie antykulinarny. (…) Panowie, każda radykalna ideologia jest antykulinarna. (…) Hitler był jaroszem, ale niewybrednym. Ja dzisiaj miałem na obiad rosół, który gotowałem trzy dni z knedlem wątrobianym. A co mówił Hitler o rosole ? Że to kompot z trupów”.
Tak czy owak Hitler wylądował koło feministek i ich radykalnie antykulinarnej kuchni. O, ja znam kuchnię feministyczną. Najchętniej usmażyłyby patriarchat na zjełczałym oleju, posypały świeżo zmielonym pastorałem papieża i wszyscy by się porzygali. I po kłopocie. Chciałoby się, co? Oj, chciałoby się, Matko Ideologio!

Ja jako męski szowinista

Panowie z jednego fyrtla ogromnie lubią o sobie powiedzieć, odnosząc się do terminów feministycznych, że są męskimi szowinistami. I tak przy tym mlaskają: jestem szowinistą, jestem seksistą. Pan Makłowicz: „Jeśli jeździ się po Unii Europejskiej i ogląda się ulicę męskim szowinistycznym, ohydnym okiem, to kobiety tam en mase są dużo brzydsze niż w Polsce”. No bo w Polsce mężczyźni nie zatracili męskiego szowinistycznego oka, na co kobiety odpowiadają rozkwitem urody. I tak to się napędza. Kiedy mężczyźni w Polce dogonią czas i nie będą już czuli przymusu, żeby mówić o sobie, że są szowinistami i seksistami (co w ich poczuciu oznacza: jestem facetem i mam jaja, żartujemy sobie, ale ja tu rządzę), to wtedy zapewne kobiety zbrzydną i będzie tak samo jak w Unii. Lecz Polska jest wyjątkowa, ma wartości i piękne panie, którymi pomiata.
W trakcie rozmowy z Lechem Janerką w partiach narracyjnych powiada się: „Miło nam patrzeć, jak pani Bożena Janerka po domu się krząta w fartuszku kolorowym, włosy czarne za ucho zakłada i emanuje kompetencją tudzież nieziemskim spokojem. Pantofelki też ma cudne”. Kompetencja dotyczy tego, co się gościom podaje, a jej ogrom oddają słowa „fartuszek” i „pantofelki”. Pan Janerka widział feministki na Manhattanie w Nowym Jorku i one tam wywijały łańcuchami, nie bardzo pojęłam, o co chodziło, w każdym razie była to agresja. W domu kobieta, fartuszek, pantofelki i kompetencja, a tamte zwierzaki zideologizowane do nieprzytomności, pijane krwią niemowląt chrześcijańskich, której dodają do swoich antykulinarnych dań z męskiej grasicy – ups, to chyba nie ten wątek – niech ryczą na Manhattanie.
Z Andrzejem Sosnowskim klimaty były takie bardziej wokół słów. Jak poeta z poetami. Zresztą może i nie było sensu napuszczać go na feministki, bo chyba zna zasady poprawności politycznej (a co myśli, tego nie wiem). Pytanie: „Po co kobiecie jest poeta, co dać jej może, czego nie może dać sztangista, suwnicowy, sutener albo pracownik bankowości? Odpowiedź: „Poeta przed kobietą otwiera niesłychane perspektywy zabawy jego imieniem, czyli całym światem, który poeta ma na końcu języka. W pewnym sensie kobieta ma szansę znaleźć się w zmysłowym słowniku poety i w ten sposób w ogóle przyjść na jakiś świat”. A jak poeta znalazł się w ogóle na jakimś świecie? Czy przez fakt zaistnienia w zmysłowym słowniku kobiety? Wydaje się nam, że pan Andrzej bardzo konserwatywnie genderowo podchodzi do kwestii słowa i jego sprawczą siłę stawia po męskiej stronie, kobietę zostawiając z niesłychanie monotonną na dłuższą metę perspektywą zabawy jego imieniem, jak wyznawczynię jakowegoś boga.
Ciekawe, że to raczej panowie starsi od naszych miłych panów stawiają im na pewien opór. Adama Sucharskiego, który pracuje jako laborant sekcyjny, dopada pytanie: „A czy wgląd w głąb ciała ludzkiego nie odstręcza pana od kobiet?”. O, jaka nuda. Brnijmy dalej, jak mówią moi bohaterowie, mili panowie, „jak konnica Budionnego” (bo może to nawet do mnie bardziej pasuje niż do nich). A więc czemu by wgląd w głąb ciała miał bardziej zniechęcać do kobiet? Przecież mężczyźni mają w środku (niemal) to samo! Czy nie śmierdzą, kiedy się nie myją? Czy gdy się umyją i wypachnią, to nie pachną? A może się nie rozkładają po śmierci? Niech już się skończy to wieczne kojarzenie z kobietą tego, co cielesne! Mężczyźni tak samo mają ciała.
Dzielnie też radził sobie pan Kaczkowski z III programu. Nie chciał narcystycznie się upajać tematem własnego głosu. Nie chwalił się, że zdobył jakąś kobietę za pomocą tembru. Panowie więc bęc w niego: „Z naszej obserwacji wynika, że chłopaki bardziej muzyką żyją. Kolekcjonują (…)”. Odpowiedź: „Ciekawe. Ja akurat nigdy tego nie zauważyłem”.

Rozkładówka z kaczusią

Jednak satysfakcja nadeszła. Przyniosła ją rozmowa – jak zapowiadają mili panowie – z „mężczyzną upadłym, co to kobietę uprzedmiatawia” – będąc, mocium panie, szefem „Playboya”, czyli z Marcinem Mellerem.
Zaczynają od tego, iż „Playboy” wraz z grupą Łódź Kaliska zorganizował casting na „Orlicę białą” – nagie kobiety ze skrzydłami pozują do zdjęć. Meller na pytanie, czy to aby nie za duża prowokacja, odpowiada: „Ja bym nie zrobił tego, gdyby pojawił się pomysł z wątkami religijnymi (…). Pytanie: „”Playboy” orła może szargać, natomiast wątków religijnych już nie?” (w sumie słusznie). Odpowiedź: „Dla mnie sprawy religii są dużo bardziej delikatne, choćby dlatego, że jestem niewierzący (…), to nie moja parafia (…)”.
A więc Meller musi czuć, że zabawa z orlicą jest bezpieczna, bo ani „Playboy” (w każdym razie polskie wydanie), ani Meller, ani generacja „trzymaj się kupy, kolego” nie podejmuje tematów naprawdę ryzykownych. I jeśli Mellera i „Playboya” uczepi się LPR, to nie oni wygrają, jak w przypadku Nieznalskiej. Tak prorokuję. Goła (nawet) Mulatka ze skrzydłami orlimi to jednak nadal tylko zabawny obrazek, nie ma w nim nic groźnego, bo nie ma w nim żadnej istotnej nowej myśli, a jest stara zasada, że goła kobieta służy rozrywce.
Pytanie: „Nie jest modne pokazywać dzisiaj gołą babkę. Są wszak gender studies, polityczna poprawność…”. Odpowiedź: „Ja mam gdzieś gender studies. Feminizm mnie albo bawi, albo wkurza, jak każda ideologia”. Pytanie: „A „Playboy” ma jakąś ideologię?”. Odpowiedź: „Ideologię nie, „Playboy” to rozrywka sceptyczna, ironiczna, to śmiech (…)”.
A ja nie mam gdzieś pana Marcina Mellera. Reprezentuje ideologię patriarchalnego konserwatyzmu i stanowi tym samym przedmiot zainteresowania gender studies jako charakterystyczna postawa. Można też ze studentkami i studentami zanalizować np. zdjęcie z „Wysokich obcasów”, które ma być tym męskim odpowiednikiem kobiecych zdjęć a la „Playboy”: pan Marcin Meller moczy w wannie swe kształty. Tors ponad wodą, łono skryte pod pianą, noga na oparciu wanny. Na ręku zegarek, stanowczy w kształcie. Filiżanka kawy oparta o okolice splotu słonecznego. Między udami pływa mała żółta kaczuszka z czerwonym dziobem. Na podłodze popielniczka, w niej liczne pety, obok otwarty komiks. No więc tak, drodzy studenci „dżenderów”: mamy tu chłopięcość (komiks) i dziecięcość – jakże smacznie aluzyjną wobec męskości, intertekstualna bowiem to kaczuszka. Pety – element „złego chłopca”, coś dorosłego, wabiącego i fu. Kawa, zegarek – człowiek sukcesu, napędu, kariery, czasu i pieniądza. No i człowiek humoru, skoro dał się włożyć do wanny jak dziewczyna z rozkładówek. Jednak jest widzialny, ale niewidzialny. Nawet pupy nie pokazał. Gdyby nagość naprawdę była dla niego neutralna i naturalna, jak nas o tym zapewnia, to by pokazał. Ale nie, on wie, kto jest od pokazywania. Panowie rozważali też możliwość rozbierania w „Playboyu” polskich feministek, przy tej okazji szargano jakoś „pannę Szczukę”. Czemu „pannę”, czemu Szczukę i czemu rozbieranie?
Pod koniec rozmowy pan Meller dokonał potężnego skrótu myślowego, utożsamiając komunizm z poprawnością polityczną, poprawność zaś z feminizmem, więc w sumie feminizm z komunizmem. Nie warto panu Marcinowi Mellerowi być niewierzącym – z takimi poglądami dobrze by się odnalazł intelektualnie w niejednym prowincjonalnym umysłowo kościele, w kazaniach prymasa i nawet czasem w Radiu Maryja. U kolegów z „Frondy”. Może w „Życiu” Tomasza Wołka.
Człowiek kariery w niejednym miejscu się odnajdzie.

Autorka jest filozofką, poetką i pisarką (pisze pod pseudonimem Bożena Keff), wykłada na tzw. Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim (Badania nad Społeczną i Kulturową Tożsamością Płci)

 

 

Wydanie: 09/2004, 2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy