Od lat chcę o niej napisać. A przypomniałem to sobie w ostatnich miesiącach, najpierw po rozmowie z nią opublikowanej w „Zdaniu”, potem po podobnej rozmowie, ogłoszonej w PRZEGLĄDZIE. Czas wreszcie spłacić dług, jaki mam wobec Barbary Labudy.
Poznałem ją w lipcu 1990 r., na zjeździe założycielskim ROAD (Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna). Rok później oboje zasiedliśmy w Radzie Krajowej Unii Demokratycznej (UD), następczyni ROAD. W obu tych ugrupowaniach funkcjonowałem jako redaktor katolickiego „Tygodnika Powszechnego”, ale z Labudą – czołową antyklerykałką naszego środowiska – rozumiałem się doskonale. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Mój szef, redaktor naczelny „Tygodnika”, Jerzy Turowicz (skądinąd także członek ROAD i UD), który przed wyborami prezydenckimi z 1995 r. publicznie poparł Jacka Kuronia, raz tylko bąknął coś publicznie o Labudzie, ale nigdy jej nie zaatakował. A w moich rozmowach z nestorem Znaku, Stanisławem Stommą, nie tylko nie dosłuchałem się niechęci, lecz wręcz wyczułem dla Labudy rodzaj uznania i sympatii. Natomiast katolicy prawicowi atakowali Labudę na każdym kroku. „Labuda! Do budy!” – tak brzmiała jedna z ich (uprzejmiejszych) inwektyw. Nie pomyśleli, że obrażają w ten sposób także jednego z największych polskich historyków, prof. Gerarda Labudę, jej teścia.
Piszę „Labuda”, ale myślę „Basia”, bo tak do niej zawsze się zwracałem. Nie wiem, czy mam prawo tak mówić w dalszym ciągu, skoro wtedy widywałem ją wyłącznie na posiedzeniach Rady Krajowej, a dziś, od lat ponad 20, nie mam z nią żadnego kontaktu. Powiem mimo wszystko „Basia” i wytłumaczę, w czym była mi bliska: w prostolinijności. A także w otwartości, braku „kombatanctwa”, niezgodzie na polityczne rozliczenia. Cechy te były wtedy ogólnie przyjętą postawą unitów, ale większość z nich nie akceptowała Labudowego antyklerykalizmu. Pamiętam na którejś Radzie Krajowej emocjonalne wystąpienie Aleksandra Smolara, podkreślającego, że każdy, kto wstępuje do partii, musi zrezygnować z jakiejś cząstki osobistej wolności, że swoimi osobistymi poglądami nie może obciążać całego ugrupowania. „Zastanawiam się, czy jest jeszcze dla mnie w Unii miejsce”, zapytywała rozgoryczona Labuda. „Jest, Basiu!”, wykrzyknął jej Kuroń. On też chyba zaczynał już się bać kierunku, w którym zmierzamy.
Rację w sporze przyznawałem Alikowi. Z zakorzenionym we mnie działaniem „jednolitofrontowym”, z poczuciem partyjnej dyscypliny, ale także z moim garbem katolickim, nie uważałem, bym akurat ja powinien brać Basię w obronę. A przecież już wówczas nie mogłem pozbyć się przekonania, że dotyka ona czegoś ogromnie istotnego, że ostrzega przed autentycznym niebezpieczeństwem, że patrzy dalej niż – poza jednym Kuroniem – my wszyscy. Tymczasem zmagania Basi skończyły się i tak już w roku 1995, bo wtedy rzeczywiście rozstała się z Unią Demokratyczną. A zaraz potem, przed drugą turą wyborów prezydenckich, poparła publicznie Aleksandra Kwaśniewskiego. Kolejną osobą z dawnej Solidarności, która zdecydowała się już wtedy na taki krok, był Andrzej Drawicz. Z obojgiem, wbrew własnemu środowisku, utrzymałem przyjazny kontakt. Co zresztą nie było trudne, skoro po paru latach sam wystąpiłem z Unii (wtedy już Unii Wolności), a trochę później także z redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
W tym czasie widziałem się z Basią już tylko raz. Przyjechała do Krakowa jako minister prezydenta, by w jego imieniu objąć patronat nad naszą uniwersytecką serią „Biblioteka Literatury Pogranicza”. Przywitaliśmy się jak zawsze serdecznie i jakiś czas rozmawialiśmy. Razem uznaliśmy, że teraz mamy już tylko jedno środowisko: „Gazetę Wyborczą”. Ale potem straciłem Basię z oczu, choć słyszałem o kolejnych polach jej aktywności i oczywiście wiedziałem, że została ambasadorem RP w Luksemburgu. Widziałem też jednak, że przestała zajmować się Kościołem. Może uznała, że nie sposób kopać się z koniem. A koń – jaki jest, każdy już teraz widzi.
Tymczasem w obu wspomnianych wywiadach Basia mówi o Kościele zupełnie wyraźnie. A jej rozmówcy raz jeszcze uświadamiają, że ona pierwsza biła na alarm. Jeżeli w tamtym czasie szokowały jej sformułowania typu „fiksacje seksualne kleru”, to dziś jakże są one łagodne, jak oczywiste. Za swoją prostolinijność Basia zapłaciła wysoką cenę, ale dziś może mieć smutną satysfakcję: przewidziała wszystko. A zatem mój dług – to przeprosiny. Bo będąc członkiem Rady Krajowej Unii Demokratycznej, nie znalazłem w sobie na tyle przekonania i determinacji, by stanąć otwarcie, wbrew większości kolegów, u jej boku.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy