Z pomocy humanitarnej wielonarodowej dywizji w Iraku skorzystało już ponad pół miliona osób Korespondencja z Iraku Trzy wystrzały przebijają się przez hałas panujący na drodze. Krótka seria z karabinu maszynowego przechodzi wysoko ponad kabiną jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Jej kierowca wciska nogą hamulec i gwałtownie odbija w prawo, zjeżdżając na pobocze. Mijający go konwój terenówek przemyka z dużą prędkością środkiem dwupasmowej jezdni. I o to w tym wszystkim chodzi – od kiedy w Iraku zaczęły wybuchać samochody, zwyczajne mijanie miejscowych aut przez pojazdy wojsk koalicji okazało się zbyt niebezpieczne. Odtąd jadący na czele każdej kolumny samochód pełni funkcję „przeganiacza” – siedzący w wieżyczce żołnierz, machając ręką, nakazuje jadącym z naprzeciwka zjechać na bok. Jeśli ktoś nie zastosuje się do tych poleceń, padają strzały ostrzegawcze w powietrze… Jak na patelni Agresywne zachowanie na drodze (jak zastrzegają wojskowi, podyktowane zasadami bezpieczeństwa) nijak nie przystaje do charakteru misji powierzonej konwojowi. W jego skład, poza ochroną, wchodzą żołnierze z komórki CIMIC, zajmującej się współpracą cywilno-wojskową. – Naszym zadaniem jest dotarcie do obozu uchodźców, który miał powstać 20 km za miastem Hamza – tłumaczy przed wyjazdem ppłk Cezary Kiszkowiak, dowódca grupy CIMIC przy Polskim Kontyngencie Wojskowym (PKW) w Iraku. – Z informacji, jakie otrzymaliśmy, wynika, że może tam mieszkać nawet 2 tys. osób, uciekinierów z Faludży. Jedziemy zobaczyć, w jakich warunkach żyją, dowiedzieć się, czego potrzebują i czy nie dałoby rady przenieść ich w bezpieczniejsze, miejskie rejony. – Jeśli w ogóle tam są… – nie kryje sceptycyzmu pułkownik. Jego komórka już wcześniej otrzymywała podobne informacje; ostatnio domniemani uciekinierzy okazali się Beduinami, którzy pod miastem rozbili obozowisko. A i tym razem nie ma pewności. Po drodze do konwoju przyłącza się osobowy opel z trzema pracownikami miejscowego gubernatora, którzy mają służyć Polakom za przewodników. Kilka kilometrów za Hamzą ich auto zjeżdża z drogi wprost na podmokły teren. Przez moment wydaje się, że Arabowie wiedzą, co robią. Ich śladem rusza więc reszta pojazdów. Jednak po kilkuset metrach opel staje. Jego koła boksują w miejscu, ślizgając się po mokrej nawierzchni. Kierowca i pasażerowie, przekrzykując się nawzajem, dają do zrozumienia, że miał miejsce wypadek, który usprawiedliwia ich dalszą nieobecność w konwoju. – Coś tu nie gra… – głośno myśli jeden z żołnierzy, a jego koledzy, z gotową do użycia bronią, rozstawiają się wokół pojazdów. Z włączonego radia słychać głos dowódcy wojskowej części operacji: „Ci faceci najwyraźniej nie mają ochoty z nami jechać. Ciekawe dlaczego? Panowie, oczy i uszy otwarte!”. Tymczasem na pomoc oplowi wyrusza potężny hummer, wkrótce jednak i on utyka w błocie. A później dużo lżejszy honker usiłujący – przez kilka chwil z powodzeniem – wyciągnąć hummera. Sytuacja staje się niebezpieczna. – Kilka moździerzowych granatów, ze dwóch snajperów i mielibyśmy spore kłopoty. Mają nas jak na patelni denerwuje się jeden z wojskowych. Na szczęście niepotrzebnie. Pracujący nieopodal spychacz wyciąga wszystkie trzy auta i przewodnicy – chcą czy nie – znów stają na czele konwoju. Kilkanaście minut później, już bez przygód, doprowadzają Polaków do obozu. Okup za ochronę Wbrew zapowiedziom, nie jest to skupisko kilku tysięcy osób. W trzech dużych namiotach mieszka łącznie 111 osób. Droga do obozowiska prowadzi przy niewielkim oczku wodnym – cuchnąca i mętna ciecz służy mieszkańcom namiotów do mycia, gotowania i picia. Na widok Polaków zbiega się mnóstwo bosych i niesamowicie brudnych dzieci, którym towarzyszy zgraja wychudzonych, ujadających psów. Abdul Ali Harbi, wyniszczony mężczyzna po sześćdziesiątce, ochrypłym krzykiem odpędza zwierzęta od niespodziewanych gości. I jako najstarszy członek wspólnoty staje przed nimi, gotów do rozmowy. – Jesteśmy szyitami z Faludży – potwierdza doniesienia ludzi gubernatora. – Wygnano nas z miasta zaraz po tym, jak wkroczyli do niego Amerykanie. Sunnici, do których należy Faludża, uznali nas za kolaborantów, dając do zrozumienia, że jeśli nie odejdziemy, wszystkich nas zabiją. Abdul Ali mówi spokojnym głosem. Najwyraźniej nieraz już opowiadał swoją historię – ciągłej wędrówki z miejsca na miejsce,
Tagi:
Marcin Ogdowski









