Nasza kochana krzywda
Adam Mickiewicz, pisząc o roku 1812, mówi, że „ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, a żołnierz rokiem wojny”. Czyli, że każdy widział ów rok według własnego doświadczenia. Co gorsza jednak, także ów chłopski „rok urodzaju” był nieco dwuznaczny, jak pisze bowiem wieszcz, zauważono także, że nawet bydło wygnane na łąki, „chociaż zgłodniałe i chude”, zamiast się cieszyć świeżą trawą, „kładło się na rolę i schyliwszy głowy, ryczało albo żuło swój pokarm zimowy”, sami rolnicy zaś „pracują leniwo, jakby nie pamiętali za zasiew i żniwo”. Mijający 2005 r. opisać można podobnie. Dla jednych był to „rok urodzaju” politycznego, dla drugich nie tylko rok wojny, ale i klęski. Pod koniec zaś roku, niczym owo dziwaczne zachowanie bydła w roku 1812, gruchnęła hiobowa wieść, że oto 54% Polaków nie potrafi podać daty stanu wojennego, a 16% w ogóle nie kojarzy, o co tam chodziło. Dla mnie – chociaż brzmi to bluźnierczo – są to wyniki krzepiące. Pokazują po prostu, że 24 lata później 13 grudnia 1981 r. nie jest już tym wydarzeniem, które nadal koncentruje uwagę społeczną, i ludzie mają dzisiaj całkiem inne zmartwienia niż rozpatrywanie niegdysiejszych dramatów. To z kolei jednak uznane być może za wiadomość przygnębiającą dla zwolenników „polityki historycznej”, a więc tezy, że celem polityki jest rozliczanie historii i rekompensowanie minionych krzywd. Polska jest bowiem osobliwym krajem, w którym poczucie krzywdy stanowi nadzwyczaj ważny składnik świadomości narodowej, a często wręcz siłę napędową polityki. Po roku 1918 w odrodzonym państwie uczono w szkołach, że odzyskanie niepodległości było w prostej linii owocem cierpień i poniżeń, doznawanych przez naród polski od zaborców i nagrodą za krwawo stłumione powstania, które wszystkie były nieudane. Po II wojnie światowej swoje prawa do szczególnej pozycji wśród innych narodów świata uzasadnialiśmy ilością na próżno przelanej krwi i doznanych krzywd, rzadziej zaś argumentami pozytywnymi, a więc siłą gospodarki, potencjałem rozwojowym itd. I zostało nam to do dzisiaj. Rolę nowego rezerwuaru narodowej krzywdy spełniać powinien obecnie stan wojenny. Winien on wspierać zmiany polityczne, jakie następują po ostatnich wyborach, nadając im siłę i dynamikę. Starał się to usilnie wmówić słuchaczom swego programu „Warto rozmawiać” pan Pospieszalski na przykład, podsuwając poczucie krzywdy także młodym, którzy rok 1981 znają jedynie ze słyszenia lub z kolebki. Telewizyjny prezenter był w tym jednak wierny innej z kolei wskazówce Mickiewicza, który zalecał, aby wcześnie uczyć młodych ludzi poczucia krzywdy i klęski, przebywania w samotnych jaskiniach, „zalegania rogoży”, oddychania „parą zgniłą i wilgotną” i dzielenia łoża z „jadowitym gadem”. Upodobaniu do przeżywania krzywdy towarzyszyć musi, rzecz jasna, odpowiednia wrażliwość, dzięki której skrzywdzić nas może praktycznie wszystko. Nie tak dawno na przykład oburzenie polskiej opinii wywołał fakt, że Rosjanie, chcąc się wycofać rakiem ze świętowania rocznicy rewolucji październikowej 7 listopada, przenieśli swoje święto na czwarty dzień tego miesiąca , upamiętniający „wyzwolenie Moskwy od polskich interwentów” w 1612 r. O ile o stanie wojennym 1981 r. nie wie u nas nic bliższego 54% społeczeństwa, o tyle o polskiej interwencji w Moskwie w latach 1610-1612 nie wie z pewnością 99,9%. Prof. Janusz Tazbir słusznie więc przypomina w swojej książce „Polacy na Kremlu” (Iskry), że była to wyprawa, w trakcie której Polacy starali się wmieszać w zawiłe rosyjskie walki o tron, w których uczestniczyło aż dwóch Dymitrów Samozwańców, czyli fałszywych carów, król polski zaś starał się, jak twierdzi historyk, wysyłać na tę wyprawę głównie warchołów, grożących państwu wewnętrznym rokoszem, aby się ich pozbyć z królestwa. Rycerze ci faktycznie poczynali sobie w Moskwie śmiało, skoro jeden z nich napisał potem, „że nie tylkośmy bojar, chłopów, niewiast wysiekli, ale nawet niemowlątka u piersi matek wpół przecinali”. Wódz zaś wyprawy, Stanisław Żółkiewski, relacjonował, że było to „sądnemu dniowi coś podobnego”, kiedy zaś wreszcie podpalono Moskwę, hetman żałuje, że „tym sposobem moskiewska stolica spłonęła z wielkim krwi rozlaniem i nieoszacowaną szkodą, gdyż dostanie i bogate to miasto było”, a interwenci nie zdążyli go należycie splądrować. Trudno więc dziwić się Rosjanom, że z pewną ulgą wyparli z Moskwy polskich interwentów, a nawet









