(Nie)bezpiecznie jak w Afryce

(Nie)bezpiecznie jak w Afryce

Separatyści z Kabindy ostrzegali, że toczy się tam wojna. Władze Angoli przestrzegały przed poruszaniem się tam autokarem. Szefowie reprezentacji Togo to zignorowali. Tak doszło do tragedii

Czy biały na Czarnym Lądzie może się czuć bezpiecznie? – to pytanie pada coraz częściej. I głośniej. Powód? Niedawny zamach terrorystyczny na piłkarzy w Angoli i nadchodzące czerwcowe mistrzostwa świata w RPA. Mnie podczas afrykańskiej wyprawy z siłą ciosu boksera wagi ciężkiej po uszach uderzyło inne pytanie: – A czy wy tam w Europie wciąż zabijacie Murzynów?
Lekki szok nie był spowodowany wyłącznie treścią. Przez kwadrans poprzedzający moment, w którym padło z ust taksówkarza, dźwięki wydawała tylko jego toyota corolla. Pamiętające koniec lat 70. ubiegłego wieku auto niemiłosiernie skrzypiało, pokonując dziurawe niczym durszlak drogi Buei – kameruńskiego odpowiednika naszego Zakopanego. Zwalisty szofer o aparycji Marcellusa Wallace’a z „Pulp Fiction” milczał jak zaklęty. Koncert w wykonaniu rozklekotanego samochodu przerywały jedynie głosy kolejnych pasażerów, którzy najpierw mówili, dokąd chcą jechać, a po chwili – jeśli kierowca znacząco skinął głową – wsiadali i mechanicznie przekazywali stosowną opłatę w wysokości 100 franków środkowoafrykańskich (CFA).
W końcu wszyscy zostali rozwiezieni. Zostaliśmy we dwóch. Auto skręciło z głównej i jedynej oświetlonej ulicy dawnej stolicy Kamerunu. Zapadły egipskie ciemności w kameruńskim wydaniu. „Wreszcie”, odetchnąłem z ulgą. Miałem świadomość, że hotel, do którego zamówiłem kurs, jest położony na uboczu. Z tylnego siedzenia ledwo widziałem zarys posągowej twarzy „Marcellusa”. Właśnie wówczas postanowił zaspokoić swoją ciekawość.
Koniec końców hotel był zamk- nięty, ale do kierowcy mogłem mieć pretensje tylko o to, że zapomniał, w którym miejscu wsiadłem do jego pojazdu. To ja musiałem wskazywać drogę powrotną. Podróż się dłużyła, ale nie bez przyjemności – taksówkarz po uzyskaniu jedynej słusznej odpowiedzi okazał się wyjątkowo sympatyczny i ciekawy świata.
– Zobaczysz, w RPA Kamerun przejdzie do historii. Jako pierwszy afrykański zespół zdobędziemy medal! – zapewnił mnie na pożegnanie.

Wyrównywanie rachunku

Buea to niewielkie, 60-tysięczne miasto. Obecną stolicą Kamerunu jest 1,5-milionowe Yaounde. To właśnie tam jedyny raz w ciągu niemal dwóch miesięcy, które w ostatnim roku spędziłem w rozmaitych zakątkach Afryki, miałem prawo poczuć się nieco niepewnie.
Negocjacje prowadzone metodą „kto krzyknie głośniej” prowadził taksówkarz. Przez uchylone okno. Chwilę wcześniej zamknął od środka wszystkie drzwi. Samochód, oczywiście wysłużona toyota corolla, kołysał się jak stara łajba podczas sztormu. Wytrzymałość jego amortyzatorów sprawdzała grupka ok. 30 mniej lub bardziej wściekłych klientów i pracowników baru, pod który chwilę wcześniej podjechaliśmy. Ci spokojniejsi ograniczali się do miarowych uderzeń w dach auta.
Bariera językowa przez kilka minut nie pozwalała zrozumieć, w czym tkwi problem. Wcześniej nic go nie zapowiadało. Był środek nocy. Parne, lepkie powietrze. Na zewnątrz 30 stopni Celsjusza. W środku pubu pewnie 40. Jakby nigdy nic przekroczyłem jego próg w celu nabycia czterech piw. Po chwili, ocierając pot z czoła, opuściłem lokal. Zdążyłem wsiąść do taksówki. I się zaczęło…
Negocjacje trwały kilka minut. W końcu wszystko stało się jasne – to ja byłem winien całemu zamieszaniu! Za piwa zapłaciłem 1600 CFA, ale ponieważ nie poinformowałem sprzedawczyni, że zamierzam je wypić w zaciszu hotelowego pokoju, zostałem oskarżony o próbę kradzieży butelek… Po dopłaceniu 800 CFA kaucji sztorm atakujący nasz wysłużony wehikuł ustał, morze wściekłych ludzi się rozstąpiło i przez nikogo nieniepokojeni odjechaliśmy.

PKB na drożdżach

Nadchodzący mundial w RPA będzie wielkim wydarzeniem. Nie tylko dla piłkarskich kibiców na całym świecie. Przede wszystkim dla mieszkańców tego kontynentu. Rozkochanych od lat w tym sporcie i odnoszących coraz większe sukcesy Afrykańczyków rozpiera duma, że po raz pierwszy w historii najlepsze drużyny globu będą walczyły o prymat na ich ziemi.
Rozmiary ich szczęścia są porównywalne z ogromem niepokoju piłkarzy, działaczy oraz kilkuset tysięcy kibiców z całego świata, którzy za cztery miesiące pojawią się w Johannesburgu, Pretorii, Kapsztadzie, Durbanie, Port Elizabeth, Rustenburgu i Bloemfonteinie. Po niedawnych wydarzeniach w Angoli można ich zrozumieć, ale nie sposób się z nimi zgodzić.
Tuż przed styczniowym Pucharem Narodów Afryki (odpowiednik polskiego Euro 2012) autokar wiozący piłkarzy Togo został ostrzelany w Angoli. Trzy osoby zginęły.
– Strzelali do nas jak do psów. Byli uzbrojeni po zęby – relacjonował Thomas Dossevi, na co dzień piłkarz francuskiego klubu FC Nantes.
„Czy nasi piłkarze są bezpieczni?”, upewniali się co chwilę przedstawiciele kolejnych europejskich klubów, które najlepszym piłkarzom z Afryki płacą miliony euro rocznie. „Szok. Aż strach pomyśleć, co się będzie działo w czerwcu w RPA”, dramatyzowali dziennikarze zachodnioeuropejskich mediów. Żony kibiców mających w planach wyjazd na mundial zabrały się do renegocjacji wakacyjnych planów. Psychoza eliminuje racjonalne myślenie. A do tragedii by nie doszło, gdyby kilku osobom wystarczyło wyobraźni.
Atak terrorystyczny miał miejsce w Kabindzie. To zbuntowana angolska enklawa, którą od terytorium całego państwa dzieli pas ziemi (a właściwie wody – to ujście rzeki Kongo) należący do Demokratycznej Republiki Konga. Wojna domowa, która wyniszczała Angolę przez pół wieku, oficjalnie zakończyła się wyborami parlamentarnymi jesienią 2008 r. Pochłonęła 1,5 mln ofiar. Największe afrykańskie złoża ropy naftowej i kopalnie diamentów były jednocześnie największym skarbem i przekleństwem Angoli. W drugiej połowie XX w. krzyżowały się tam interesy ZSRR i Kuby oraz USA. Przy władzy pozostali dawni komuniści. W ostatnich latach do gry weszli również poszukujący złóż ropy, gdzie to tylko możliwe, Chińczycy. To właśnie dzięki nim powstają nowe drogi, linie kolejowe, a na Puchar Narodów Afryki wybudowano cztery nowe stadiony. Angolska gospodarka kwitnie, ciesząc sprawującego władzę od 1979 r. prezydenta Jose Eduarda Dos Santosa (zmieniając kilka dni temu konstytucję, zapewnił sobie możliwość dalszych reelekcji do 2022 r.) i jego świtę 20-procentowym wzrostem PKB. Dla przeciętnego Angolczyka to niczego nie zmienia.

Zapomniana wojna w Kabindzie

Tak naprawdę wojna domowa trwa w Angoli w najlepsze – właśnie w Kabindzie. Nie sposób jej porównywać np. z tą trwającą od lat w Saharze Zachodniej, o której świat wie o wiele więcej. Sahara Zachodnia to państwo niewiele mniejsze od Polski, które zamieszkuje ledwie 400 tys. mieszkańców. Oprócz piasku i Dakhli – dawnej bazy wojskowej, która dzięki ogromnej zatoce przeistacza się w mekkę surferów – ma bogate złoża fosforanów. To również z tego względu jest okupowane przez mające mocarstwowe ambicje Maroko. Rdzenni mieszkańcy tego kraju, w większości nomadzi, nie rezygnują z ambicji samostanowienia. Wojna partyzancka trwa tam od 1975 r., gdy 300 tys. Marokańczyków w tzw. zielonym marszu zajęło tereny hiszpańskiej wówczas kolonii. Okupujący wschodnią część kraju partyzancki front Polisario wciąż walczy o niepodległość.
Do południowych rejonów tego kraju pretensje zgłaszała swego czasu Mauretania. Zaprzestała, ale miny pozostały. Lepiej nie oddalać się od drogi. Tuż za ostatnią marokańską budką graniczną rozpoczyna się czterokilometrowy pas ziemi niczyjej. I zaminowanej. Kierowcom, którzy nie znają odpowiedniej ścieżki, slalom między wrakami samochodów, które kiedyś wybrały niewłaściwą drogę, momentalnie podnosi poziom adrenaliny. Lepiej „usiąść na ogonie” jednemu z miejscowych szoferów. Dla turystów niewiele to zmienia – przemierzając Saharę Zachodnią z północy na południe, można się czuć równie bezpiecznie jak przed Pałacem Prezydenckim na warszawskim Krakowskim Przedmieściu.
W Kabindzie jest inaczej – tam trwa jeden z najdłuższych i zarazem najbardziej zapomnianych konfliktów w Afryce. Pierwsza organizacja – Ruch na rzecz Wyzwolenia Enklawy Kabindy – powstała już w 1960 r., cztery lata po tym, jak Portugalczycy postanowili utworzyć unię administracyjną Angoli i Kabindy. Gdy w 1975 r. Ryszard Kapuściński obserwował, jak z Luandy uciekali ostatni Portugalczycy (na bazie tych doświadczeń napisał „Jeszcze jeden dzień życia”), separatyści z północy także ogłosili niepodległość – od wybijającej się na nią Angoli. Wybrali nawet swojego prezydenta. Ba, otrzymali polityczne wsparcie Ugandy, Gabonu i Republiki Środkowoafrykańskiej. Przywódcy innych krajów Unii Afrykańskiej nie byli tak odważni – chłodna polityczna kalkulacja podpowiadała im, że mogą w ten sposób sprokurować podobne ruchy separatystyczne w granicach własnych państw. Mając to ciche przyzwolenie, angolskie wojska zareagowały błyskawicznie. I skutecznie. „Ruch” (na rzecz wyzwolenia) zmienił nazwę na „front”. Wojna trwa. I nikt nie może się tam czuć bezpiecznie. Do zorganizowania zamachu na autokar Togo przyznał się Rodrigues Mingas, posiadający francuski paszport jeden z szefów tamtejszych separatystów.
– Ostrzegaliśmy, że tak to się skończy. Wysłaliśmy nawet pismo do prezydenta Afrykańskiej Konfederacji Piłkarskiej z informacją, że w Kabindzie toczy się wojna i nie życzymy sobie rozgrywania spotkań – zapewniał Mingas.

Pytanie otwarte

Władze Angoli zignorowały groźby, ale jednocześnie przestrzegały, aby po Kabindzie nie poruszać się autokarem. Szefowie reprezentacji Togo nie wzięli sobie tych uwag do serca. I bynajmniej nie chodziło o brak pieniędzy na wynajęcie samolotu. Tylko największy gwiazdor tej drużyny Emmanuel Adebayor od arabskich właścicieli Manchesteru City pobiera tygodniówkę w wysokości, bagatela, 150 tys. funtów.
Organizatorzy mundialu w RPA są sfrustrowani, bo świat wciąż odbiera Afrykę tak, jakby to był jeden wielki kraj.
– Gdy w 2006 r. mistrzostwa odbywały się w Niemczech, w Kosowie wciąż jeszcze nie było spokojnie, ale nikt nie pytał, czy organizacja turnieju jest zagrożona – zżyma się szef komitetu organizacyjnego południowoafrykańskiego mundialu, Danny Jordan.
Ze stolicy Angoli Luandy do Pretorii jest prawie 3,5 tys. km. Prisztinę od Berlina dzieli tylko 1,5 tys. To oczywiście argument przekoloryzowany, ale oddający stan ducha Afrykańczyków.
Inna sprawa, że RPA to kraj wyjątkowo niebezpieczny. Codziennie dochodzi w nim do 50 morderstw. Skorumpowanej i nieskutecznej policji nikt nie ufa. Ale te fakty w 99% procentach odnoszą się do zdominowanych przez przeraźliwą biedę dzielnic slamsów. Najlepsi piłkarze świata będą od nich skutecznie izolowani. Kibice też. Ich największym problemem mogą się okazać złodzieje. O ile nie zabraknie im wyobraźni i sami nie postanowią poszukać przygód i kłopotów. Tak jak reprezentanci Togo.
W Afryce biały powinien wiedzieć jedno – gdzie może się pojawiać, a gdzie nie powinien. I to wystarczy. Ale czy ta sama uwaga nie dotyczy także Chicago, Rio de Janeiro czy Warszawy? Jedno pytanie wciąż nie daje mi spokoju: jak skończyłaby się eskapada czarnoskórego turysty do jednego z podejrzanych pubów warszawskiej Pragi Północ, gdyby opuszczając go, nie uiścił całego rachunku?

Wydanie: 08/2010, 2010

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy