Niższa izba wyższa

Niższa izba wyższa

Senat, który narodził się jako awangarda polskiej demokracji, szybko stał się tej demokracji patologią

Współczesna polska demokracja narodziła się 4 czerwca 1989 r. O tej prawdzie coraz częściej się zapomina, gdyż zgodnie z dominującą dziś prawicową „polityką historyczną” wybory, które odbyły się tamtego dnia, były „kontraktowe”, czyli niedemokratyczne. Ów demoniczny „kontrakt”, swoisty pakt z diabłem, zawarty został z komunistami przez – jak można nieraz usłyszeć – „agentów gen. Kiszczaka”. W takiej narracji czerwcowe głosowanie nie może uchodzić za początek polskiej demokracji i pierwszy krok do odzyskania pełnej suwerenności, a za bohaterów narodowych mogą być uznani jedynie ci, którzy tamte wybory bojkotowali: Kornel Morawiecki, Jan Olszewski, Antoni Macierewicz.

Oczywiście to prawda, że Sejm wyłoniony w 1989 r. nie pochodził w większości z wolnych wyborów. Ale już Senat – tak! I to właśnie wybory do Senatu 4 czerwca 1989 r. były pierwszymi po II wojnie światowej w pełni wolnymi i demokratycznymi wyborami w Polsce. Były też pierwszymi wyborami od 1922 r., w których władza nie wykorzystywała swojej przewagi nad opozycją. Jednym słowem, wybory senackie z 1989 r. były tym głosowaniem, które przywracało w naszym kraju uczciwą demokrację po dziesięcioleciach rządów najpierw sanacji, a potem PPR i PZPR.

A przecież tych wyborów mogło nie być! W roku 1989 miały się odbyć jedynie kolejne wybory do Sejmu PRL – po upływie czteroletniej IX kadencji. To, że X kadencja nie była już taka sama jak wszystkie poprzednie w czasach Polski Ludowej, jest historyczną zasługą ludzi, którzy doprowadzili do rozmów Okrągłego Stołu i zawarcia porozumienia z opozycją skupioną wokół Lecha Wałęsy. A konkretnie – historyczną zasługą generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Jednak w pierwotnych planach zarówno władzy, jak i opozycji Senatu po prostu nie było. Negocjacje dotyczyły jedynie udziału posłów Solidarności w nowym Sejmie. Senat pojawił się podczas impasu w rozmowach okrągłostołowych, gdy strona solidarnościowa nie chciała zaakceptować propozycji podziału mandatów sejmowych: 65% dla władzy, 35% dla opozycji, łącznie z wyborem gen. Jaruzelskiego na prezydenta. Wówczas impas został przełamany dzięki młodemu ministrowi z PZPR, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, który zaproponował przeprowadzenie równocześnie w pełni wolnych wyborów do drugiej izby parlamentu. Propozycja została przyjęta i dzięki temu polska demokracja mogła na nowo się narodzić.

Plebiscyt zamiast wyborów

Z pierwszych wyborów do Senatu III RP pamięta się zwykle tylko to, że kandydaci Solidarności uzyskali niemal całkowite zwycięstwo, zdobywając 99 ze 100 mandatów (ostatni mandat uzyskał biznesmen z branży mięsnej Henryk Stokłosa w województwie pilskim). Nie pamięta się natomiast okoliczności tamtej kampanii i zasadniczej różnicy w podejściu poszczególnych sił politycznych do wyborów. Otóż Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, który decydował o strategii obozu Solidarności, potraktował tamto głosowanie jako plebiscyt i wystawił tylko po jednym kandydacie na każdy mandat senacki (przypadały po dwa mandaty na każde ówczesne województwo z wyjątkiem największych – warszawskiego i katowickiego, które wybierały po trzech senatorów).

Zupełnie inne było podejście PZPR i jej stronnictw sojuszniczych – Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. Tutaj po raz pierwszy w dziejach Polski Ludowej nie obowiązywała żadna dyscyplina ani nawet wspólna taktyka. Po prostu obóz władzy potraktował wybory do nowej izby jako festiwal demokracji i umożliwił kandydowanie każdemu, kto miał na to ochotę. A ochotę – jak się okazało – miało wielu, licząc nie tyle na poparcie struktur partyjnych, ile na magię własnego nazwiska. Dlatego nie powinna dziwić ogromna liczba ówczesnych „celebrytów” (znanych przede wszystkim z telewizji, radia i prasy), którzy zdecydowali się kandydować do Senatu.

Rekordowe pod tym względem było województwo warszawskie, w którym o trzy mandaty ubiegało się aż 32 kandydatów! Byli wśród nich m.in. twórca Monaru Marek Kotański, działaczka na rzecz dzieci Maria Łopatkowa (związana z ZSL), były minister i publicysta Kazimierz Kąkol, wieloletni dyplomata Stanisław Trepczyński, dziennikarz, korespondent zagraniczny Marian Podkowiński, prezenter telewizyjny Tadeusz Sznuk, lekarz i kompozytor Jerzy Woy-Wojciechowski, generał w stanie spoczynku Roman Paszkowski, pierwszy dyrektor CBOS Stanisław Kwiatkowski czy publicysta historyczny Jerzy Robert Nowak (wówczas członek władz SD, później idol „radiomaryjnej” prawicy). Nic dziwnego, że przy takim pluralizmie personalnym trzy warszawskie mandaty zdobyli kandydaci z „drużyny Wałęsy” z wynikiem 67% głosów każdy.

Oczywiście gdyby strona rządowa przyjęła wówczas taką samą taktykę i wystawiła po jednym kandydacie na każdy mandat, i tak nie zmieniłoby to ogólnego wyniku wyborów. Bo był to plebiscyt, w którym nawet najpopularniejsi kandydaci PZPR w najmniej opozycyjnych województwach musieli przegrać z mało znanymi kandydatami Solidarności – jak w województwie koszalińskim, gdzie Aleksander Kwaśniewski dostał 38% głosów, przegrywając z dwójką przedstawicieli „drużyny Wałęsy”, których poparła nieco ponad połowa głosujących. Wśród niesolidarnościowych kandydatów, którzy zaczynali wtedy swoją przygodę z demokratyczną polityką, byli również Leszek Miller (startował w województwie skierniewickim), Longin Pastusiak i Dariusz Rosati (w warszawskim), Aleksander Krawczuk (w krakowskim), Zbigniew Religa (w katowickim), Roman Jagieliński (w piotrkowskim) czy Janusz Korwin-Mikke (we wrocławskim). Żaden z nich nie miał wtedy szans na zostanie senatorem.

Senatorami zostawali natomiast często ludzie przypadkowi, w dużej części w ogóle niezwiązani ze swoimi okręgami wyborczymi, gdyż podziemne struktury Solidarności w drugiej połowie lat 80. istniały właściwie już tylko w dużych miastach, a w mniejszych województwach jedyną siłą zdolną zorganizować kampanię wyborczą był Kościół. Kandydatów przywożono więc nieraz „w teczkach” wprost z Warszawy, bo liczyło się wyłącznie znane nazwisko, a nie znajomość lokalnych problemów. W ten sposób senatorami zostali np. Gustaw Holoubek z województwa krośnieńskiego, Andrzej Szczepkowski – z chełmskiego i Andrzej Wajda – z suwalskiego.

Nadreprezentacja prawicy

Taki sposób wyłaniania członków Senatu I kadencji wpłynął na późniejszy kształt personalny i znaczenie polityczne izby. Szybko bowiem okazało się, że jedynie nieliczni senatorowie są politykami dużego formatu. Z całą pewnością da się to powiedzieć o ludziach lewego skrzydła Solidarności, takich jak Karol Modzelewski, Jan Józef Lipski, prof. Zofia Kuratowska, Krzysztof Kozłowski, Andrzej Celiński, Andrzej Wielowieyski, prof. Tadeusz Zieliński czy nestor polskiej polityki Stanisław Stomma, który co prawda uważał się za konserwatystę, lecz na pewno bliżej mu było do lewicy niż do prawicowych radykałów, których znakiem rozpoznawczym stały się żądania dekomunizacji i lustracji. Tych ostatnich objawiło się już w pierwszym Senacie bardzo wielu, począwszy od braci Kaczyńskich i Zbigniewa Romaszewskiego, a skończywszy na sławetnym senatorze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego z Zielonej Góry, Walerianie Piotrowskim, autorze projektu ustawy antyaborcyjnej, który trafił z Senatu do Sejmu na początku 1991 r. i rozpoczął jeden z najgorętszych sporów światopoglądowych w historii Polski.

Dziś o senatorze Piotrowskim nikt już nie pamięta, podobnie jak o ogromnej większości senatorów III RP. Specyfika wyborów senackich, które od początku miały charakter de facto większościowy, a od 2011 r. są już w pełni większościowe (jeden okręg – jeden senator), powoduje bowiem, że poszczególne partie wystawiają takich kandydatów, którzy są w stanie pokonać rywali na danym terenie, bez względu na ich kompetencje jako przyszłych parlamentarzystów. Dlatego Senat – mimo że w porządku konstytucyjnym jest sytuowany jako pierwsza izba parlamentu – w rzeczywistości jest znacznie mniej ważny niż Sejm, a senatorowie najczęściej są politykami drugiej albo i trzeciej kategorii w swoich ugrupowaniach.

Od samego początku jest to również izba z wyraźną nadreprezentacją prawicy, co oczywiście ma związek ze strukturą okręgów wyborczych i kluczową rolą kleru w popieraniu kandydatów wygrywających na danym terenie. Pierwszym tego sygnałem była sprawa wyboru Jana Józefa Lipskiego w województwie radomskim w 1989 r. Miejscowy biskup Edward Materski, a za nim większość działaczy rolniczej Solidarności sprzeciwili się wystawieniu zasłużonego działacza KOR, socjalisty, masona i człowieka niewierzącego. Wskutek tego oporu Lipski znalazł się w nielicznej grupie kandydatów Solidarności, którzy zdobyli mandaty dopiero w drugiej turze wyborów, i to dzięki intensywnej kampanii przeprowadzonej w Radomiu przez czołowych działaczy Komitetu Obywatelskiego z Warszawy.

Zdecydowanie prawicowy był już Senat I kadencji, zwłaszcza po odejściu ok. 30 senatorów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego do Unii Demokratycznej, gdy reszta klubu zasiliła nowo tworzące się ugrupowania: Porozumienie Centrum, ZChN, różne odmiany chadecji i solidarnościowych partii ludowych. W II kadencji (lata 1991-1993) pojawili się co prawda pierwsi senatorowie SLD, ale było ich tylko czterech, UD reprezentowało ok. 20 osób, kilka należało do PSL, a cała reszta to różne odcienie prawicy, która wówczas dominowała także w Sejmie. Ale nawet w Senacie III kadencji (1993-1997), gdzie większość zdobyła koalicja lewicy z ludowcami, trzecią siłę stanowiło kilkunastu prawicowych senatorów reprezentujących NSZZ Solidarność i inne ugrupowania, które wówczas nie weszły do Sejmu.

IV kadencja (1997-2001) to całkowita dominacja AWS-owskiej i ROP-owskiej prawicy, która wprowadziła łącznie 55 senatorów. Symbolem tej izby stała się marszałek Alicja Grześkowiak, znana z ostentacyjnej niechęci do SLD i równie ostentacyjnego klerykalizmu. Warto wspomnieć, że w tamtym Senacie funkcję jednego z wicemarszałków pełnił Donald Tusk, jeszcze wtedy z Unii Wolności (którą opuścił pod koniec kadencji), a innym reprezentantem tej partii był prof. Leon Kieres, wybrany w 2000 r. na pierwszego prezesa IPN. Wśród senatorów prawicy znalazł się za to Adam Glapiński, chwilowo skonfliktowany z Jarosławem Kaczyńskim i szukający szczęścia u boku rządzącej AWS.

Jedynie w V kadencji (2001-2005) Senat całkowicie zmienił oblicze, co było możliwe dzięki przytłaczającemu zwycięstwu koalicji SLD-UP, która wprowadziła aż 75 senatorów. Marszałkiem został prof. Longin Pastusiak – bez wątpienia najlepiej przygotowany do tej roli spośród wszystkich marszałków Senatu III RP. Marszałkami bywali bowiem lekarze (Adam Struzik z PSL w III kadencji, Stanisław Karczewski z PiS w IX kadencji, Tomasz Grodzki z PO w X kadencji), prawnicy (Andrzej Stelmachowski w I kadencji, Alicja Grześkowiak w IV kadencji), a nawet profesor fizyki (August Chełkowski z NSZZ Solidarność w II kadencji), nie mówiąc już o najdłużej urzędującym (w latach 2005-2015) Bogdanie Borusewiczu, historyku z wykształcenia i „zawodowym opozycjoniście” w czasach PRL. Ale tylko Pastusiak był profesjonalnym badaczem polityki, zwłaszcza amerykańskiej, gdzie Senat odgrywa przecież kluczową rolę w systemie władzy.

Jak wybierać senatorów

Od 18 lat Senat stanowi miejsce rywalizacji już tylko dwóch ugrupowań – PiS i PO – przy czym większość senatorów ma poglądy mniej czy bardziej wyraziście prawicowe, co w polskich warunkach oznacza wrogość wobec PRL i serwilizm wobec Kościoła. Ludzi o innym sposobie myślenia było w ostatnich pięciu kadencjach Senatu bardzo niewielu. Tak naprawdę można ich policzyć na palcach jednej ręki: Włodzimierz Cimoszewicz, Marek Borowski, Kazimierz Kutz.

Ten ostatni, otwierając jako marszałek senior pierwsze posiedzenie VIII kadencji w 2011 r., wygłosił pamiętne przemówienie, w którym piętnował skrajne upartyjnienie izby wyższej parlamentu. „Senat stał się zabawką mechaniczną nakręcaną przez PO. (…) Mamy do czynienia więc ze stworem dość dziwacznym, by nie powiedzieć koślawym”, mówił Kutz prosto w oczy senatorom, spośród których 63 zostało wybranych z ramienia Platformy, a 31 z ramienia PiS. Wybitny reżyser i znany z niezależnych poglądów Ślązak nazwał wtedy Senat „patologiczną formą gumki myszki w przepływie ustaw rządzącej koalicji”.

Wystąpienie Kutza wywołało oburzenie nie tylko przedstawicieli Platformy, ale również PiS. I trudno się dziwić, skoro już po czterech latach sytuacja się odwróciła: partia Kaczyńskiego wprowadziła aż 62 senatorów, PO – 33. W obecnej, kończącej się właśnie X kadencji układ sił jest już bardziej zrównoważony, bo dzięki zawiązaniu bloku senackiego całej opozycji (dominującej Koalicji Obywatelskiej z Lewicą i PSL) rządząca prawica straciła kontrolę nad Senatem. Wiele wskazuje na to, że podobna sytuacja utrzyma się po najbliższych wyborach, co jednak nie oznacza zwiększenia roli tej izby w systemie władzy i wprowadzenia do niej bardziej samodzielnych osobowości.

Senat, który narodził się jako awangarda polskiej demokracji, szybko stał się tej demokracji patologią. Dobitnie pokazuje bowiem, jak wyglądałaby polska polityka, gdyby także w wyborach do Sejmu obowiązywała ordynacja większościowa na wzór krajów anglosaskich – tak idealizowana w wielu środowiskach prawicowych, nie tylko przez Pawła Kukiza. Ciekawe jednak, że nie słychać już dziś głosów kwestionujących sens samego istnienia Senatu jako instytucji w gruncie rzeczy mało przydatnej, za to kosztownej. A przecież głosy takie można było usłyszeć w latach 90. zwłaszcza w SLD i PSL. Ostatecznie jednak oba te ugrupowania – pod egidą prezydenta Kwaśniewskiego – uchwaliły w 1997 r. konstytucję III RP, która zakłada istnienie Senatu.

Czy to oznacza, że żadne dyskusje o przyszłości izby wyższej nie mają już sensu? W końcu jedynym prawdziwym argumentem za istnieniem dwuizbowego parlamentu jest kilkuwiekowa tradycja, sięgająca jeszcze rady królewskiej w późnym średniowieczu. Czy to jednak wystarczy? Przecież II Rzeczpospolita narodziła się jako republika bez Senatu (wprowadzono go dopiero w 1922 r.) i pierwszy Sejm Ustawodawczy znakomicie sobie radził z budowaniem niepodległego państwa. A jednoizbowy Sejm z czasów Polski Ludowej stanowił realizację postulatów wszystkich postępowych sił politycznych jeszcze sprzed wojny – od PPS po ludowców.

Jeżeli zaś z Senatu miałby być jakiś pożytek, to na pewno nie może on być „zabawką mechaniczną” nakręcaną przez którąkolwiek partię. Nie powinien też być wybierany w niewielkich okręgach, gdzie poparcie miejscowych proboszczów wystarczy do przeforsowania senatora. Może w ogóle senatorowie powinni być nie wybierani, ale mianowani, np. jako reprezentanci samorządów lokalnych i związków zawodowych albo osoby zasłużone dla państwa i społeczeństwa (byli prezydenci, premierzy, rektorzy albo wręcz wybitni uczeni, pisarze, artyści itp.). Tylko czy taka zmiana jest w naszym skrajnie upartyjnionym kraju w ogóle możliwa?

Fot. Witold Rozbicki/REPORTER

Wydanie: 2023, 22/2023

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy