Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

O tym rozprawiało pół MSZ-etu. Początkowo niektórzy sądzili, że to prima aprilis. Ale rychło okazało się, jak bardzo się mylili. Otóż okazało się, że wszyscy wyjeżdżający na placówki zagraniczne przed wyjazdem muszą przejść testy ze znajomości języków obcych. I obowiązek ten dotyczyć ma wszystkich pracowników.
Pomysł jednych oburzył, innych przestraszył. W MSZ-ecie pracuje bowiem cała masa ludzi, którzy pokończyli uczelnie za granicą albo wydziały filologiczne, którzy mają pozdawane egzaminy państwowe i resortowe. I przez lata byli na zagranicznych placówkach. Więc dla nich poddawanie się testom to obraza. Ale przecież jest też, obok nich, spora grupa takich zawodników, którzy nie mają potwierdzonej egzaminem znajomości jakiegokolwiek języka obcego. Gorzej, często ów brak egzaminu nie wynika tylko z roztrzepania czy braku czasu, by pójść i zaliczyć…
Efektem tego były rozmaite smutne historie, kiedy okazywało się, że nasi dyplomaci nie rozumieją, co się do nich mówi, nie potrafią napisać prostego pisma w obcym języku, nie rzucają się w wir życia towarzyskiego państwa, w którym przyszło im pełnić misję, a wręcz przeciwnie – nie wychylają nosa z ambasady. Z punktu widzenia państwa, są to wyrzucone pieniądze…
No ale sęk w tym, że takie testy jednych gniewają, a innym stawiają barierę nie do przejścia – nie będą mogli wyjechać na placówkę.
W tym wszystkim jest jeszcze drugie dno: ci słabo znający języki obce to głównie odpryski desantu ekip „solidarnościowych” na MSZ. Opowieści o ich niedokształceniu do dziś umilają obiady w stołówce. Więc już co poniektórzy zaczynają opowiadać, że wymóg znajomości języków obcych u dyplomatów to przebiegły pomysł ministra Cimoszewicza, by „prześladować” ludzi z „solidarnościowym” rodowodem. Śmieszne, prawda?
To jest w każdym razie drugi kamyczek do ministerialnego ogródka. Bo pierwszym były decyzje – znane i opisane – z początków urzędowania, gdy nie puścił na zagraniczne placówki Michała Wojtczaka (ten sekretarz stanu w Kancelarii Premiera Buzka wybierał się na ambasadora do Dublina, chociaż nie znał angielskiego) i Krzysztofa Kamińskiego (były poseł KPN celował w Nową Zelandię).
No ale ileś osób z Kancelarii Premiera Buzka i z ministerstw powyjeżdżało. Te wyjazdy trwały praktycznie do ostatniego dnia urzędowania starej ekipy. Dziś, przeglądając listy naszych „dyplomatów”, możemy natrafić na różne kwiatki. Na przykład dyrektorem Instytutu Polskiego w Sofii jest Andrzej Papierz, za Buzka wicedyrektor Centrum Informacyjnego Rządu, wcześniej aktywny działacz Ligi Republikańskiej. To są w ogóle śmieszne historie – człowiek najpierw rzuca jajkami w prezydenta Kwaśniewskiego i wrzeszczy: „Znajdzie się cela dla Leszka Millera”, potem dostaje za to pracę w Kancelarii Buzka, a potem – gdy klęska wyborcza zagląda w oczy – bierze bezpłatny urlop w kancelarii (bo wciąż formalnie jest tam zatrudniony) i wyjeżdża do Sofii (na podstawie jakich referencji?), uczyć Bułgarów polskiej kultury.

Wydanie: 15/2002, 2002

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy