Nowy Noe

Nowy Noe

Nieczęsto się zdarza, żeby bohaterem popularnego filmu był pisarz. A jeśli już – raz na jakiś czas – to koniecznie w aurze sensacyjnej: jako samobójca albo zwyrodnialec. Lub reprezentant jakiejś ciemnej i gorzkiej odmiany życia, którą można chcieć podpatrywać jedynie z daleka, z fascynacją, jaką wywołuje w nas brzydota. Ale trzeba być wyrozumiałym, bo kto chciałby oglądać faceta, który siedzi i pisze? To by nie przeszło nawet w kinach studyjnych. Może na jakimś biennale sztuki nowych mediów jako świadectwo degrengolady sztuki współczesnej, sztuczna awangarda. Dziełko skwitowane machnięciem ręki: Dajcie spokój, Andy Warhol nakręcił coś takiego w latach 70.!

Dlatego ucieszyłam się, że wystrzałowy duet Sarah Treem i Chagaj Lewi powziął ryzykowny zamiar i głównym bohaterem swojego serialu uczynił właśnie pisarza. Wiele obiecujący tytuł „Affair” („Romans”), odważna zasada organizująca każdy odcinek (tę samą historię z drobnymi zmianami oglądamy oczami różnych bohaterów) mogły zaostrzyć apetyt. Cóż, nadszedł dołujący sierpień, puste miasta, jaskółki i beton. Czyli tzw. smutek zwrotnic, który może zniwelować tylko małe uzależnionko: trzy sezony to wiele godzin zatrudnienia dla umysłu. Odpaliłam laptopa, a przygodę z serialem postanowiłam potraktować pretekstowo: sprawdzę, jaki portret współczesnego pisarza uszykowali nam w HBO. Trailery jasno pokazywały, że piękny.

Otóż to: współczesny pisarz to oczywiście pisarz amerykański (zawsze patrzymy w tamtą stronę, a oczy nam lśnią). I ma się rozumieć – przystojny. Nie typ lemowski – nie ekscentryk w okularach, który nie może wyjść z domu, ponieważ wyjście zasłoniły mu książki. Nowojorskiego pisarza o imieniu Noah gra Dominic West, wysoki brunet o uśmiechu Julii Roberts i spojrzeniu Marlona Brando. Poznajemy go w momencie, kiedy popada w dezorganizującą mu życie fatalną namiętność do kelnerki Alison (ruda i boska Ruth Wilson). Właśnie przybywa do nadmorskiego miasteczka z żoną i trójką dzieci i doznaje tego słynnego porażenia, które przepompowuje krew z mózgu w dół.

Żona z tych fajnych – błyskotliwa, ładna, nie w ciemię bita. Z poczuciem humoru. Nie jakaś dziunia i żadna ględoła. Prowadzi własny sklepik galerię. Każda z nas chciałaby być Helen. Oczywiście zanim jej mąż spuścił z łańcucha własne id. Krótko mówiąc, on fajny i one fajne, bo wybór Noah musi mieć trudny. My też nie bardzo wiemy, komu kibicować. Minęły już czasy seriali, w których postacie były jednoznaczne i płaskie, tak że nie mieliśmy wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły (Krystle była dobra, a Alexis to niezła sucz – wiedziały to nawet trzylatki). Teraz komplikuje się sprawę i można przypuszczać, że twórcy serialu czytują Spinozę w wersji light: oto nie ma rzeczy, które zawsze są dobre lub zawsze złe. Bo przecież to, co robimy, może być dla jednego człowieka dobre, dla drugiego zaś złe. I tak jest w tym serialu.

Sam Noah raz nas irytuje do krwi, raz dogłębnie porusza. Autorzy serialu muszą go jakoś bronić. Nagle więc staje się filozofem, ofiarą konsumpcyjnie nastawionych neoliberalnych teściów. Nikt go nie doceniał, nawet żona skrycie cieszyła się, że debiutancka powieść okazała się porażką. Ale największym dupkiem jest zawsze wtedy, gdy mowa o jego pisarstwie. Tak, wtedy jest naprawdę potworem: lizus na przyjęciach, poddańczy karierowicz, prawdziwy podchujaszczy tych, którzy mogą pomóc. Narcyz nieznoszący krytyki, pobije studenta, który negatywnie zrecenzował jego książkę. Łasy na pochwały, obsesyjny na punkcie swojej książki.

W sumie… skądś to znamy. I można by nawet powiedzieć: OK, przyjmuję, ten portret miejscami jest realistyczny – gdyby nie zrobili z niego w końcu świra, wpisując się tym samym w tradycję filmów o pisarzach samobójcach i zwyrodnialcach. Jakby tylko wielkie nieszczęście albo opętanie uzasadniało fakt, że kino zajmuje się kimś takim jak pisarz. Depresyjny Wojaczek w „Wojaczku”, bezlitosny erotoman Ted Hughes i wielokrotna samobójczyni Plath w „Sylvii”, dążący do samozagłady Rimbaud w „Całkowitym zaćmieniu”, pozbawiony uczuć hipokryta i narcyz Capote w „Capote”. I tylko Carrie Bradshaw w „Seksie w wielkim mieście” okazała się w gruncie rzeczy sympatycznie, lekko szurnięta. Ale była tylko felietonistką. I był to miejscami naprawdę głupi film.

Tagi: pisarze, seriale

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy