O koniokradach

O koniokradach

Jakiś czas temu pewien publicysta (bardzo przeze mnie ceniony) ogłosił w pewnym organie prasowym (bardzo przeze mnie cenionym) opowieść o zasłużonej rodzinie, której przodkiem był – niestety – komunista. Publicysta tłumaczył: „W kapitalizmie wielkie rodziny miały za przodków koniokradów i innych łobuzów”. Zatem w tych felietonach trzeba się wziąć i za koniokradów. Zdawałoby się, że samo powstanie III Rzeczypospolitej uwolni nasz dyskurs od tendencji, którą była nasycona zarówno oficjalna mowa w PRL, jak i mowa solidarnościowa, wzięta w kleszcze politycznej poprawności. Zdawałoby się – co więcej – że ośmiolecie rządów PiS uodporni nas na wszystkie ideologiczne dyskursy. Tymczasem nic z tych rzeczy: fenomenem komunizmu nikt sobie nie zaprząta głowy, a słowo „komunista” nadal funkcjonuje wyłącznie jako wyzwisko. Oczywiście jestem stronniczy, bo z przyzwoitego artykułu wyciągam dwa niefortunne słowa. Ale jeżeli całość jest przyzwoita, to przecież jeszcze gorzej. Bo znaczy to, że wywód najbardziej nawet sensowny potrafi być zatruty. Że wraz z przyzwoitością łykamy także zatrute ziarna. Że wracamy do zatrutej humanistyki, za którą tylu z nas atakowało PRL. Truciznę pochłaniamy z językiem. Mamy w nim gotowe zwroty i zbitki pojęciowe, kołaczące się w pamięci od lat 80., a dziś usankcjonowane przez Instytut Pamięci Narodowej. Przywołam jeden przykład. Oto według oficjalnego przekazu rtm. Witold Pilecki został w roku 1948 „zamordowany”, i to strzałem w tył głowy. W rzeczywistości na mocy wyroku sądowego został on rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. Natomiast o dyktatorze powstania styczniowego, gen. Romualdzie Traugutcie, powiemy, że na mocy wyroku sądowego został w roku 1864 „stracony” – i to przez powieszenie. W tym przypadku nigdy nie powie się o morderstwie – dlaczego? Wszak szubienica dla wojskowego to kara hańbiąca, przypadek jest więc jeszcze bardziej drastyczny. Ale, jak widać, „mordować” mogą tylko komuniści. Ukuto przecież nawet specjalny termin prawniczy „zbrodnia komunistyczna”. A taką zbrodnią może być nawet uderzenie pałką milicyjną… Nasz język nie służy do dyskursu. On służy do ćwiczenia w nienawiści. Ale co to ma wspólnego z koniokradami? Otóż ma, i to bardzo dużo. Bo w takim ideologicznym języku kryje się zawsze to samo ideologiczne równanie: komunista = łobuz. Czyli łajdak. Na przykład koniokrad. Zbrodniarz. Oprawca stanu wojennego. Autor artykułu zapewne by się oburzył, lecz przecież jego „koniokrady” i „łobuzy” są echem wykrzyku Joachima Brudzińskiego „komuniści i złodzieje!”. A przecież, używając takich słów, w istocie bagatelizujemy komunizm. Bo czy o zbrodniarzach stalinowskich (rzeczony komunista był stalinowcem) powiemy: „łobuzy”? Czy modelem komunistycznych represji jest stan wojenny Jaruzelskiego, czy wielka czystka Stalina? I czy to w ogóle ma prawo być łączone? A czy autorowi przyszłoby do głowy, że akces do komunizmu mógł też wynikać z pobudek ideowych? I czy byłby w stanie wykrztusić, że dla polskiej państwowości komunizm miał wymierne zasługi, bo ocalił ją od nieistnienia? No ale czy o jakichkolwiek zasługach można mówić w przypadku koniokrada? A przy tym sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo człowiek, o którym pisze nasz publicysta, z komunizmem po latach zerwał. Czyli komunista stał się antykomunistą! Co z tego jednak? Gdy raz się było komunistą, jest się nim już do śmierci. Komunista zawsze komunistą, Żyd Żydem, ubek ubekiem. Tymczasem syn owego komunisty powiedział kiedyś, że jego ojciec był bardzo dzielny. Czy komunista może być dzielny? Dzielny koniokrad? „Myśl w obcęgach”, pisał niegdyś o „psychologii społeczeństwa sowietów” Stanisław Cat-Mackiewicz. Wiem, że wszelka przesada jest wrogiem rzetelnego dyskursu, bo co tu porównywać najbardziej nawet opresyjne państwo PiS z państwem totalnym, jakim był stalinowski ZSRR. A jednak skojarzenie wydaje się zasadne, bo problem istnieje. Nadal przecież trwa u nas etap nadawania słowom nowych znaczeń bądź akceptacji dla słów wypranych ze znaczeń. Etap żonglowania znaczeniami, etap pochwały bezmyślności. Jednoznaczne czerń i biel odbierają ludzkim wyborom ich dramatyzm, a my znajdujemy się na równi pochyłej, u końca której czai się zawsze jakieś wcielenie Orwella. Gdy zatem choć cień takiej skłonności obserwujemy u naszych przyjaciół, nie trzeba się zastanawiać, czy nie popadamy w przesadę. Trzeba mówić STOP i łapać przyjaciół za rękę. Udostępnij: Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 35/2023

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony