W Afganistanie zaczęto używać tuneli do zamachów bombowych. Wystarczyło się przekopać pod drogą i założyć odpowiednio duży ładunek Okolice wioski Nabud Khel, 5 czerwca (…) Gdy ostatnim razem wchodził do karezu, czuł się o wiele gorzej. Było to podczas poprzedniej misji – do sieci tuneli Żulowski i jego żołnierze musieli wtedy wejść przez głęboką na piętnaście metrów, wąską studnię, używając do tego celu liny wspinaczkowej. Teraz – choć pokonywali równie ciasny korytarz – dostali się do niego w miarę łagodnym, uniesionym najwyżej pod kątem dwudziestu stopni zejściem. „Tak, ale poprzednim razem nie pakowaliśmy się na żywca” – jakaś część Michała nie pozwalała mu zaznać spokoju. Istotnie, zanim zniknęli w czeluściach otworu, saperzy „przedmuchali” studnię. Obserwując ich podczas przygotowań, „Żulu” dowiedział się, że użyją sprawdzonej jeszcze przez Rosjan metody. Kapitanowi zatarły się już szczegóły – pamiętał jedynie, że saperzy wykorzystali dwa relatywnie nieduże ładunki. Większy spuszczono na lince detonacyjnej na samo dno, mniejszy zawisł w powietrzu kilkanaście metrów wyżej. Oba lonty połączono jednym zapalnikiem, po czym kazano wszystkim oddalić się na kilka metrów od światła studni. Jako pierwszy eksplodował górny ładunek, „czopując” rozprężającymi się gazami wylot – gdy ułamek sekundy później doszło do detonacji dolnego, wytworzona wówczas fala uderzeniowa poszła w dół i w tunel, penetrując wszelkie jego zakamarki w odległości kilkudziesięciu metrów. Gdyby ktoś tam się ukrywał, nie miałby szans na przeżycie. Podobny efekt można było osiągnąć bez „zabawy w czopowanie”, wrzucając na dno dużo potężniejsze ładunki. Ale wówczas wzrastało ryzyko zniszczenia karezu – a tego siłom NATO, a wcześniej Armii Radzieckiej, kazano unikać. Michał najchętniej wysadziłby je wszystkie – ale wiedział, że jest to niemożliwe. Po pierwsze (o ile dobrze przyswoił dane wywiadu), stacjonował w prowincji, w której liczba systemów tuneli była najwyższa w całym Afganistanie. Po drugie – najważniejsze – stanowiły one nieodzowny element tutejszego rolnictwa. Przyroda nie rozpieszczała miejscowych obfitymi opadami – do nawadniania pól i ogrodów używali oni przede wszystkim wody gruntowej. W tym celu od setek lat kopali głębokie nawet na kilkadziesiąt metrów studnie, łącząc je tunelami. Dzięki nim cienkie strumyczki, na końcowych odcinkach tuneli zmieniające się w wartkie strumienie, wpadały do powierzchniowych zbiorników. W krainie od zawsze targanej wojnami bardzo szybko odkryto inne zastosowanie karezów. Służyły one za miejsce schronienia, a ponieważ zwykle system tuneli jednej wioski łączył się z siecią sąsiedniej, nadawały się także do ucieczki. Gdyby taka możliwość służyła wyłącznie ludności cywilnej, nie stanowiłoby to większego problemu. Niestety, zalety karezów ułatwiały działalność wszelkiej maści rebeliantom i zwykłym bandytom, walczącym z ISAF, a wcześniej chociażby z Rosjanami. I nie chodziło o samo przemieszczanie się – w tunelach budowano też większe pomieszczenia, z powodzeniem wykorzystywane jako magazyny. Mało tego, w ostatnim czasie karezów zaczęto używać do zamachów bombowych. Wystarczyło przekopać tunel pod drogą i założyć odpowiednio duży ładunek. W konfrontacji z kilkusetkilogramowym ajdikiem nawierzchnia i asfalt nie stanowiły większej przeszkody. Potężne maszyny wylatywały w powietrze, a w środku ginęli bądź zostawali ranni kolejni żołnierze. Tylko takie odcinki karezów wolno było koalicjantom bezkarnie wysadzać. A od pozostałych najlepiej gdyby trzymali się z daleka – ISAF nie poszedł w ślady Rosjan, a wcześniej Amerykanów z czasów wojny wietnamskiej, i nie dorobił się własnych oddziałów „szczurów tunelowych”. Co wcale nie znaczyło, że żołnierze koalicji nie poznawali wątpliwych uroków afgańskich podziemi. – Uwaga! – Ostrzeżenie Wójcika wyrwało „Żula” z rozmyślań. Dowódca plutonu zatrzymał się, podnosząc prawą dłoń. Michał spostrzegł, że przed nimi zrobiło się jaśniej, czuć też było większy przepływ powietrza. – O, kurwa! – Jęknięcie Jelonka, które nastąpiło kilkanaście sekund później, wywołało na twarzy Żulowskiego szeroki uśmiech. Weszli właśnie do czegoś, co wyglądało jak podziemna komnata – wysoka na pięć metrów, miała wielkość boiska do siatkówki; czegoś takiego żaden z nich dotąd nie widział. W pomieszczeniu panował półmrok – źródłem słabego światła były dwa otwory w suficie. „Ciekawe,
Tagi:
Marcin Ogdowski