Bez uprzedzeń Gdy widzę gromadkę ludzi patrzących w jedną stronę, chcąc nie chcąc także zwracam oczy w tym kierunku. Wszyscy piszą o SLD, ja także nie mogę się przed tym powstrzymać. Cenię sobie czynne prawo wyborcze i z dwuletnim wyprzedzeniem troszczę się o to, na jaką partię będę mógł głosować, gdy SLD pod wpływem zewnętrznych ataków i wewnętrznych sprzeczności rozpadnie się. Nie musi się aż rozpadać – wystarczy, że zachowa swoją tożsamość nijakości, a kłopot wyborczy będę miał. Określenia „lewica” i „prawica” w naszej części Europy są wysoce umowne, są to w istocie imiona własne, a nie nazwy ogólne. Tak jak w Stanach Zjednoczonych demokraci są dobrymi republikanami, zaś republikanie dobrymi demokratami, tak w Polsce partiom z nazwy prawicowym niewiele brakuje do lewicowości, a Sojuszowi Lewicy Demokratycznej do prawicowości. W ważnych sprawach rozstrzyga tzw. życie, partie muszą się do tego przystosować. Socjaldemokratyczny rząd Leszka Millera czyni męczące wysiłki, aby poprawić w kierunku liberalnym (wymaganym przez życie) ustawodawstwo gospodarcze, wprowadzone przez rządy z udziałem Leszka Balcerowicza. Nie wiadomo więc nawet, które partie są bardziej, a które mniej liberalne. Jakaś partia może przed wyborami występować z programem wolności gospodarczej, a po wejściu do rządu popierać lub firmować biurokratyzację i ustawy populistyczne, jak to się przytrafiło Unii Wolności w rządzie Jerzego Buzka. Kto jest zdolny przewidzieć, jaką politykę prowadziłaby Platforma Obywatelska, gdyby weszła do rządu? Zabawowo złośliwy styl wypowiedzi liderów tej partii (celują w tym zwłaszcza Zyta Gilowska i Jan M. Rokita) pełni funkcję cudzysłowu do tego, co głoszą. Zmniejszyć ilość posłów o połowę, zredukować Senat do jednej trzeciej – brawo, ja za tym głosowałbym, szkoda, że to tylko żarty. Sojusz Lewicy Demokratycznej uprawia żarty na jeszcze większą skalę. Liderzy oznajmiają na prawo i lewo, że ich partia nie ma nic wspólnego ani z PZPR, ani z PRL, że wywodzi się wprost od Daszyńskiego i PPS, że do swojego „systemu wartości” włącza etos KOR-u i „lewicowe ideały pierwszej „Solidarności””. W publicznym praniu mózgów, jakie tym liderom od czasu do czasy urządza „Gazeta Wyborcza” (nazywa się to wywiadem), demonstrują samokrytykę połączoną z zaprzaństwem. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że dziś są demokratami bardziej szczerymi niż ich przeciwnicy z partii prawicowych i bardziej niż tamci są zainteresowani w politycznym liberalizmie i partyjnym pluralizmie. Ta zmiana przekonań (zakładam, że przedtem mieli jakieś) jest faktem niewątpliwie pozytywnym. Nie wymaga ona jednak zapierania się przeszłości, zwłaszcza że w przeszłości nie zrobili nic złego. Komunizmu nie wprowadzili przecież, działali w warunkach ukształtowanych przeważnie przed ich urodzeniem. Dziwi mnie, że nie zdają oni sobie sprawy z tego, że te warunki – ten „komunizm” czy ten realny socjalizm – są okolicznością podnoszącą wartość ich ówczesnych działań. Polityk, który w dobrym ustroju, w demokracji liberalnej robi rzeczy zwyczajne, nie ma z tego powodu żadnej zasługi. Gdy natomiast w ustroju opartym na fałszywych zasadach, a więc skłaniającym do działań złych, postępuje zwyczajnie, ma zasługę lub co najmniej może powołać się na okoliczności łagodzące. Stosunek liderów SLD do swojej przeszłości staje się znowu i może bardziej niż przedtem sprawą ważną. Od tego, jakie Sojusz zajmie w tej kwestii stanowisko, zależy, czy utrzyma więź ze swoim najwierniejszym do tej pory elektoratem. Niech się przywódcy nie łudzą, że zaskarbili sobie uznanie wyborców swoimi aktami skruchy, swoim „europeizmem”, socjaldemokratyzmem, spełnialnymi i niespełnialnymi obietnicami. Na SLD do tej pory głosowała niezmiennie ta część społeczeństwa, która czuje się i jest obiektem wrogości zinstytucjonalizowanej propagandy Trzeciej Rzeczypospolitej. Wcale nie ci, którzy wskutek zmiany ustroju popadli w nędzę – oni głosują na Samoobronę, może na LPR, a najczęściej wcale nie głosują. Nihilistyczna krytyka PRL-u początkowo prowadzona żywiołowo przez partie solidarościowe, kler, media, następnie zinstytucjonalizowana przez państwo (Instytut Pamięci Narodowej) powołała „twarde jądro” elektoratu SLD. Niebłaha to rzecz – poczucie sensu czy wartości swojego życia. Jedna czwarta elektoratu oczekiwała, że SLD weźmie w obronę jej interesy symboliczne. I zawiodła się. Sekretarz generalny Sojuszu stwierdził: „nie jest nam potrzebna bijatyka z prawicą”. Jak się chce uciec od problemu, używa się metafory. Nie chodziło o żadną bijatykę. Bijatykę z resztą mamy, tyle że bity jest tylko SLD i nie za „postkomunizm”, lecz za „korupcję”. Liderzy SLD narzekają,
Tagi:
Bronisław Łagowski









