Pałac
Wbrew tytułowi nie będzie tu ani o „dużym pałacu” ( prezydenckim) ani o „małym pałacu” (premierowskim). Nic z tych rzeczy. To prawda bowiem, że trwa właśnie w najlepsze dekompozycja państwa polskiego, rozkręcanie go na drobne śrubki, których zapewne przez długi czas nie będziemy potrafili złożyć do kupy, zwłaszcza że sporo z tych śrubek – a więc instytucji i osób – wychodzi z tego zabiegu upaćkanych, i to wcale nie oliwą, która mogłaby usprawnić ich działanie. To prawda także, że coraz trudniej sobie wyobrazić, jak tą zdezelowaną konstrukcję wprowadzimy do Unii Europejskiej; coraz trudniej zresztą przewidzieć, jak będzie wyglądała sama Unia Europejska po wojnie z Irakiem, która podzieliła ją na długie lata. Ale mimo to jest nadal całkiem pewne, że pomiędzy Bugiem a Odrą będzie żyło niespełna 40 mln ludzi i ludzie ci będą musieli nie tylko coś jeść i gdzieś mieszkać, ale także uprawiać i konsumować jakąś kulturę. Otóż – jaką? Czy taką, dzięki której kolejne „wojny na górze” staną się stałym elementem społecznego pejzażu, czy też taką, która pozwoli nam dojrzeć i zacząć myśleć? Niedawno znalazłem się w bardzo osobliwym miejscu. Nazywa się ono Pałac Starej Książki, znajduje się w Warszawie, na Woli, przy ulicy Działdowskiej, i jest największym antykwariatem książkowym, jaki widziałem w Polsce. Wystarczy powiedzieć, że zajmuje powierzchnię 800 m kwadratowych i dysponuje obecnie 100 tys. tytułów, co jest zaledwie początkiem jego oferty. Najdziwniejsze zaś jest to, że Pałac Starej Książki nie jest żadną pozostałością po rozrzutnej kulturalnie „komunie”, ale przeciwnie – jest to instytucja, która powstała teraz, wysiłkiem jej całkiem prywatnego właściciela, na dodatek literata, który – jak mówi legenda – zaczynał od handlu książkami na ulicznym wózku, potem założył powszechnie znane w Warszawie stoisko z tanimi książkami w Hali Mirowskiej, a obecnie otworzył ten pałac, nie zamykając zresztą hali. Co to znaczy? Otóż znaczy to wiele rzeczy kluczowych dla polityki kulturalnej, gdyby ktoś taką polityką zawracał sobie u nas głowę. Czym bowiem handluje – i robi na tym, jak widać, pieniądze pozwalające mu na stały rozwój – właściciel pałacu? Handluje on książkami, których większość wydana została po wojnie przez państwowe domy wydawnicze. Wydawnictwa te pozamykano lub upadły, a ich książki zawalały magazyny Domu Książki i traktowane były jako makulatura przeznaczana na przemiał. Okazuje się więc po prostu, że państwo i jego instytucje kulturalne dysponowały kolosalnym majątkiem, który postanowiono zniszczyć – po pierwsze, jako majątek „niesłuszny”, bo zgromadzony przez „komunę”, po drugie zaś, jako niepotrzebny, bo „kto dziś czyta książki?”. Sam fakt powstania Pałacu Starej Książki – od straganu poprzez handel na hali, obok kurcząt, ketchupu i kosmetyków, aż do największego antykwariatu w Polsce – świadczy o tym, że ludzie czytają książki i płacą za nie tyle, że rozwój w tej dziedzinie jest możliwy. Ale książka, używana rzecz jasna, kosztuje w tych miejscach złotówkę lub dwa złote, olśniewające zaś cymelia można tu znaleźć aż za 10 czy 15 zł. Wynika więc z tego, że pomiędzy złachanym i biedniejącym rok po roku obywatelem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej a książką stoi nie – jak zapewniają nas uczeni teoretycy – telewizja, Internet i cała rewolucja informatyczna, ale po prostu cena. Ludzie chcą książki i kupują ją, gdy jest tania, a także nadal chcą książki, lecz nie kupują jej, gdy jest droga. Od ceny więc i obojętności na nią ze strony państwowego mecenatu rozpoczyna się ta haniebna droga do statystycznego Polaka, który czyta mniej niż pół książki rocznie, a także do tego, o którym mówią nasi amerykańscy sojusznicy, że jeśli chce się coś schować przed Polakiem, wystarczy to położyć pod mydłem lub pod książką. I do tego wreszcie, który jeśli wejdziemy do Unii, będzie jej najmniej czytającym obywatelem, obniżającym unijną średnią. Nie będę pouczał, co z tego wynika dla państwa, zabazgrałem już na ten temat dziesiątki stronic. Odeślę więc raczej do książki, która ukazała się niedawno na naszym rynku w wydaniu Muzy (choć strach wymieniać teraz nazwę tego wydawnictwa) i nazywa się „Zabawić się na śmierć”. Nie jest to pozycja nowa, Neil Postman napisał ją już w 1985 r., ale jej aktualność nie spadła przez to, lecz raczej wzrosła. Autor zestawia w niej dwa typy