Przywódca PSL jest zdecydowanie niewygodny, bo przypomina zupełnie inną prawdę o powojennej Polsce niż ta, którą serwują IPN-owskie czytanki Gdy w czerwcu 2000 r. sprowadzono do Polski prochy Stanisława Mikołajczyka, by spoczęły na Cmentarzu Zasłużonych Wielkopolan w Poznaniu, ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył go pośmiertnie Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski „w uznaniu wybitnych zasług dla niepodległości i suwerenności Rzeczypospolitej Polskiej”. Później jednak o Mikołajczyku zapomniano, gdyż następni prezydenci – zarówno z Prawa i Sprawiedliwości, jak i z Platformy Obywatelskiej – woleli upamiętniać „żołnierzy wyklętych”, których urzędowy kult stał się podstawą polityki historycznej III RP. W IPN-owskiej wizji historii, dominującej u nas przynajmniej od dwóch dekad, nie ma miejsca dla Mikołajczyka. I to nie tylko dlatego, że był zdecydowanym przeciwnikiem „podziemia niepodległościowego”, czemu jasno dał wyraz w referacie programowym na I Kongresie Polskiego Stronnictwa Ludowego w styczniu 1946 r., gdzie potępiał „znikczemniałe bandy NSZ”, „agentów Andersa”, „zdemoralizowane bandy leśne”, które „bez żadnych fikcyjnych przykrywek, a wprost w celach czysto rabunkowych, napastują obywateli”. Można dziś taką postawę uważać za przejaw oportunizmu wobec dominujących już wówczas komunistów, tyle że niewiele by ona Mikołajczykowi pomogła, skoro w PPR-owskiej propagandzie i tak był on przedstawiany jako „Tato leśnych ludzi”, a jego partia jako „Polskie Stronnictwo Leśne”. Można więc uznać, że przywódca PSL naprawdę uważał „żołnierzy wyklętych” za jedną z plag społecznych powojennego czasu, a jeśli głośno ich potępiał, to nie po to, by zdobyć przychylność swoich przeciwników z PPR, lecz dlatego, że takie były wówczas odczucia większości społeczeństwa. A Mikołajczyk przyjechał do Polski, by zdobyć poparcie tej większości i wygrać wybory. Te wybory, których przeprowadzenie Stalin obiecał Rooseveltowi i Churchillowi w Jałcie. Można dziś drwić z naiwności byłego premiera na uchodźstwie, że wierzył, iż Stalin pozwoli na wolne i demokratyczne głosowanie w podporządkowanej sobie Polsce. Tylko jak w takim razie nazwać „rachuby” ludzi idących z bronią do lasu na wybuch III wojny światowej i uwolnienie Polski przez zachodnich aliantów? Kto był bardziej naiwny: Mikołajczyk czy „żołnierze wyklęci”? I kto zrobił więcej dla powstrzymania sowietyzacji Polski: masowa legalna partia opozycyjna, której lider był postacią znaną (a przynajmniej kojarzoną) w całym świecie zachodnim, czy niewielkie grupki partyzantów rozpaczliwie walczące o przetrwanie kosztem nieuniknionych ofiar również wśród ludności cywilnej? A jednak to „wyklętym” stawia się dziś pomniki i to oni mają być wzorem patriotyzmu dla kolejnych roczników dzieci i młodzieży. W takiej sytuacji Mikołajczyk jest zdecydowanie niewygodny, bo przypomina zupełnie inną prawdę o powojennej Polsce niż ta, którą serwują IPN-owskie czytanki. Był to bowiem kraj milionów ludzi, którzy mieli dosyć walki i chcieli uciec od wojennego koszmaru, by spokojnie żyć, ale też nie mieli ochoty stać się obiektem stalinowskiego eksperymentu, którego groźbę niosły rządy uzależnionych od Moskwy komunistów. I do tej zdecydowanej większości, pragnącej normalnego życia w normalnym, europejskim kraju – dziś można by powiedzieć: „ciepłej wody w kranie” – kierował swoją ofertę polityczną Stanisław Mikołajczyk. Dlatego na równi potępiał terror UB i NKWD, jak i terror antykomunistycznego podziemia. Wiedział bowiem, że ani jeden, ani drugi nie prowadzi do czegoś dobrego. Skutkiem może być wyłącznie rozlew bratniej krwi. Bez wad i zalet Swoją decyzją o powrocie do Polski wyzwolonej przez Armię Czerwoną, w dodatku na mocy ustaleń zawartych w Moskwie, przywódca ludowców ściągnął na siebie furię ataków ze strony całej emigracji. Oskarżano go o zdradę, zaprzedanie się Stalinowi, nazywano go „kawalerem jałtańskim”. Ale chyba tylko najinteligentniejszy z londyńskich publicystów, Stanisław Cat-Mackiewicz, w książce „Lata nadziei” podjął próbę głębszego zrozumienia postawy byłego premiera, porównując go z jego tragicznie zmarłym poprzednikiem: „Wady Sikorskiego były bardzo polskimi wadami: jego »zagłobiastość«, bufonady, blagi, przechwałki, pokryte niewątpliwie dobrymi manierami i bystrą inteligencją, mogły bawić Churchilla. Jakże polski był Sikorski, gdy prędko się zaperzał, czupurzył, nadymał i prędko się uspokajał, uśmiechał, już był w dobrym humorze. (…) Mikołajczyk – oto jest człowiek, do którego nigdy nie umiałem znaleźć klucza, nigdy nie potrafiłem trafnie go określić. Być może właśnie dlatego, że był tak obcy, tak niepolski. Polska










