Pisarz, który za dużo wie

Pisarz, który za dużo wie

Czytanie „Dziennika na nowy wiek” Józefa Hena niemal zmusza do położenia sobie pod ręką innych jego książek, w miarę możliwości wszystkich, jakie się ma w domu. Nie dlatego, że w „Dzienniku” jest o nich mowa i trzeba skontrolować, czy się je kiedyś trafnie i w pełni odczytało, chociaż i ten wzgląd się liczy. W moim przypadku podziałało zaciekawienie całością poglądów Hena, jego zasadniczą orientacją ideową, miejscem, jakie zajmuje w kulturze. W „Nowolipiu” napisał o sobie: „ja jestem cholernie normalny, nic z „artysty””. Nie zastanawiam się, co to znaczy w sensie psychologicznym, bo wydaje się to oczywiste; skrzywienie zawodowe historyka myśli społecznej (którego nie chciałbym się pozbyć) każe mi szukać „normalności” albo „nienormalności” właśnie w poglądach, przekonaniach ogólnych autora, a przede wszystkim w „misji”, jaką on z rozmysłem lub spontanicznie realizuje swoją twórczością.
Następnie z tym skrzywieniem profesjonalnym napisałbym (już to robię), że Józef Hen w czasie panowania postmodernizmu (nazywanego przez niektórych skrytym zabójcą kultury), demokratyzacji geniuszu (takie określenie kryteriów, żeby żaden skrzywdzony przy podziale talentów nie czuł się wykluczony z grona pisarzy), odkształcenia języka w stronę ordynarności (która, jak ktoś powiedział, „wkrada się w obyczaje, a to oznacza zwrot, przy którym rewolucja francuska wygląda na zdarzenie błahe”), religijności (ukrywającej swoją pustkę pod przykrywką wyszantażowanego moralnie patosu), otóż Józef Hen w tej tyranii irracjonalizmu, spolszczonego oczywiście w duchu jowialszczyzny, podbudowanej megalomanią narodową jest „cholernie normalny” w swojej postawie klerka wiernego tradycji oświeceniowej, miarom klasycznym, sceptycyzmowi i postawie raczej badawczej niż „kreacjonistycznej”. Czasy mamy takie, że jedynym rzeczywistym kontestatorem jest klerk.
Nie wiem, czy autor „Dziennika na nowy wiek” rozpoznałby swój glos w tym moim zgrzycie abstraktów. Uprzedziłem, jakie mam przyzwyczajenia. O Henie trzeba także pisać inaczej. Trzeba uwypuklić jego spostrzegawczość i przenikliwość, pewność siebie występującą razem z ustępliwością dla świętej zgody. Przyjaciółmi są mu koledzy po piórze, ale większymi przyjaciółmi prawda i słuszność. Dużo należałoby napisać o Henie – uczonym historyku. Jeżeli Flaubert mógł powiedzieć, że „pani Bovary to ja”, to z większą racją Hen może powiedzieć (z zachowaniem proporcji): mój Montaigne to ja – sceptyk, będący na dobrej drodze, żeby wszystko rozumieć; mój król Poniatowski to ja – dokładniej mówiąc, to, co włożyłem w jego obronę – obiektywizm, sprawiedliwy osąd, dostrzeżenie rzeczywistych zależności między zdarzeniami, rozpoznanie szlachetności i dzielności króla (tam, gdzie inni z góry i bezmyślnie kładą „słaby charakter”) są moje.
Do obrazu króla Stanisława Augusta należy tło społeczne ówczesnej Polski, jeśli się tego tła nie widzi prawdziwie, nie można oddać sprawiedliwości królowi. Hen widzi je bez złudzeń, przenikliwie, takim, jakim było. Pokażę to, idąc trochę okrężną drogą. W „Nie boję się bezsennych nocy” cytuje fragment z Orwella: „W społeczeństwie, gdzie nie istnieje prawo i gdzie teoretycznie nie ma przymusu, jedyną wskazówką zachowania jest opinia publiczna. W sumie jest ona dużo mniej tolerancyjna niż jakikolwiek system prawny, co spowodowane jest ogromną potrzebą przystosowania się, występującą wśród zwierząt stadnych. Gdy ludzie rządzą się przykazaniem „nie będziesz” [to znaczy zakazami – B.Ł.], jednostka posiada pewien margines swobody zachowania; natomiast gdy rządzi nimi „miłość” lub „rozum”, jednostka znajduje się pod stałą presją zachowywania się i myślenia dokładnie jak inni. (…) Społeczeństwo osiągnęło najwyższe stadium rozwoju totalitarnego, gdzie przystosowanie jest tak powszechne, iż nie pojawia się potrzeba utworzenia sił policyjnych”. Józef Hen stosuje to spostrzeżenie do Polski okresu schyłkowego: „To tłumaczy fenomen Polski saskiej, gdzie mimo bezprawia, bezrządu na skutek jednolitości opinii publicznej, szantażu tej opinii, nikt nie śmiał myśleć inaczej niż tradycyjnie, a przynajmniej zdradzać się z innymi myślami”. Nie było policji, nie było stosów – jeśli wierzyć Januszowi Tazbirowi. „Ale – pisze Hen – widocznie istnieją środki oddziaływania silniejsze niż stosy. I państwo bez stosów niekoniecznie jest krainą tolerancji”. Dodałbym: dziś w Polsce nie ma urzędu cenzury, władza rządowa nie narzuca poglądów, a mimo to w prasie, w wielkich mediach efekt jednolitości poglądów jest osiągnięty. Król Stanisław August Poniatowski działał w społeczeństwie w większości bezmyślnym i borykał się z oligarchią w części tak prymitywną, że dziś trudno w to uwierzyć. Tadeusz Boy-Żeleński pisał (cytuję za Henem): „Radziwiłł, wojewoda wileński, prywatny właściciel czwartej części Litwy (i Białorusi), a potentat nad całą jest jednym z owych kilku królików, którzy trzęsą państwem. (…) ten wieprz, ten bufon, ten rozkapryszony bałwan (…) był zarazem tym, który trzymał w ręku losy kraju”. Poniatowski nie tylko na tym tle rysuje się jako postać świetlana; w książce „Mój przyjaciel król” Hen pokazuje go prawdziwie, tak że nabywamy pewności, że był najwybitniejszą postacią na tronie Polski w czasach nowożytnych. Patriotyzm polski ma jednak taką treść, że najbardziej pomylony zadymiarz czy literacki spekulant na politycznej giełdzie czuje się wyższy od tego niezwykłego króla.
Józef Hen obecny w literaturze od dziesięcioleci w jakimś sensie wraca. Nie tylko w formie wznowień jego niektórych z najważniejszych książek – o Boyu, o Michelu de Montaigne – ale także jako pisarz, który zawsze więcej wiedział, niż pisał i w każdym okresie trochę za dużo wiedział. I teraz jest z tego powodu trochę niebezpieczny. Pisze w „Dzienniku na nowy wiek”: „Kult Papieża nie umoralnił Polaków. Można by wysunąć tezę, że moralność jest teraz niższa – nie z jego winy – niż w przeddzień jego intronizacji. (…) Była żałoba narodowa, bicie się w piersi, pojednanie – wszystko to trwało kilka tygodni. Potem to odpłynęło, walki stały się ostrzejsze, bardziej bezwzględne, pełne kłamstw, insynuacji, zaciekłości. Kto was tego nauczył? Nie Papież, ale teraz widać, że jego rola jako wychowawcy była znikoma. Samą swoją obecnością, samym kultem, samą świątobliwością – rozgrzeszał Polaków z win i grzechów”. Hen wie, że rzeczywistość jest jeszcze bardziej smutna, ale po co ludzi przekarmiać nadmiarem prawdy. Wystarczy pobudzić apetyt na nią i sami zaczną jej szukać.
Znajduje się w „Dzienniku” wiele spostrzeżeń, sądów, wspomnień, nad którymi miałoby się ochotę dłużej zastanowić, podeliberować, przynajmniej zacytować. Przytoczę fragment mówiący o przeżywaniu okresu powojennego. „Nie chcę tu stwarzać wrażenia, że moje życie i wszystkich tych, którzy przeżyli, było nieustającym lamentem. (…) Nie, tak nie było – i tak nie powinno było być. Życie, to „zielone drzewo życia”, o którym mówił Goethe, jest zawsze zwycięskie. Po wojnie tryskaliśmy twórczością, pisaliśmy humoreski. Każdy robił to, co umiał, do czego pchały go talent, przeżycia i ciśnienie młodej krwi. Radość miłości, ukochanie dzieci, wnuków, nowe przyjaźnie – myślę, że to bardzo zdrowe zjawisko – ucieczka od tego byłaby kalectwem”. Był też, jak zawsze, spychany w podświadomość niepokój.
Mam z Józefem Henem wiele wspólnych sympatii, a nawet fascynacji literackich czy ogólniej: intelektualnych. Mówiłem czasem studentom filozofii: gdy ukończycie studia i uniwersytet zechce wam dać dyplom, a nie przeczytaliście „Esejów” Montaigne’a lub przynajmniej „Apologii Raymonda Sebond”, to macie odmówić przyjęcia dyplomu i powiedzieć: przepraszamy, nie możemy przyjąć dyplomu, ponieważ nie przeczytaliśmy „Esejów” Montaigne’a. Bertrand Russell, a zwłaszcza Izajasz Berlin – w tych myślicielach także nasze sympatie się zbiegają. Mam też z Henem pewne rachunki polemiczne, redaktorska dłoń ich też nie przekreśli, ale one mogą poczekać na przedawnienie.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy