Kto płaci rachunki w polskiej piłce

Kto płaci rachunki w polskiej piłce

25.10.2019 Krakow , Stadion Cracovii . Nz prezes i wlasciciel Cracovii Janusz Filipiak (L) . Mecz Ekstraklasy Cracovia - Pogon Szczecin . Fot. Jakub Porzycki / Agencja Gazeta

Rolę największego mecenasa zawodowych piłkarzy przejęły miasta i państwowe spółki W Polsce są obecnie trzy piłkarskie ligi zawodowe o zasięgu ogólnokrajowym, w których rozgrywki organizuje PZPN. W tym sezonie na poziomie centralnym mamy 53 drużyny. We wszystkich występują zawodnicy utrzymujący się z kopania piłki. Państwo z założenia nie angażuje się w finansowanie seniorów, dotacje przekazuje jedynie na szkolenie młodzieży. Zasadne jest zatem pytanie, kto w polskim futbolu klubowym płaci pensje i pozostałe rachunki. Odpowiedź wcale nie jest oczywista; otóż w większości… samorządy! To nie pomyłka! O ile w PRL prym w krajowym futbolu wiodły kluby resortowe, „podwieszone” pod wojsko, milicję czy górnictwo, o tyle w czasach najnowszych rolę największego mecenasa zawodowych piłkarzy przejęły miasta. Nie tylko wybudowały z publicznych środków piękne, nowoczesne stadiony, ale też na co dzień utrzymują zawodników, trenerów, działaczy. Są większościowymi udziałowcami sportowych spółek akcyjnych lub ich głównymi partnerami. To powszechne, bardzo popularne rozwiązanie nawet w Ekstraklasie – od Wrocławia, Gliwic, Zabrza i Bielska-Białej po Szczecin. Jeśli do tego dodamy, że głównymi sponsorami najwyższej ligi są PKO BP i Lotto, KGHM zaś dokłada do utrzymania Zagłębia Lubin, PGE – Stali Mielec, Energa – Lechii Gdańsk, a Orlen – Wisły Płock, wyjdzie na to, że spółki z udziałem skarbu państwa to drugi w kolejności dobrodziej zawodowego futbolu. Prywatny kapitał w kraju, którego gospodarka jeszcze przed rokiem mogła się pochwalić 11. pozycją w Europie i plasowała się wśród 25 najbardziej rozwiniętych na świecie, znajduje się natomiast w głębokiej defensywie. Właścicielem mógł być każdy O pierwszych próbach i efektach przejmowania klubów piłkarskich przez prywatnych inwestorów można było przeczytać („Właścicielem może być każdy”) w PRZEGLĄDZIE przed ponad sześciu laty: „Właściciel klubu piłki nożnej to brzmi dumnie. W jeden dzień można się stać znaną osobą, wypowiadać w mediach (…), rozdawać zaproszenia różnym znanym osobom i brylować na salonach (…). Trenerzy i piłkarze przeżyli już wiele. Był właścicielem klubu w najwyższej klasie rozgrywkowej – bydgoskiego Zawiszy – posiadacz parabanku, Janusz Paluch (Nedpol). Płacił dużo piłkarzom i trenerom, a pieniądze radził im umieszczać w swojej firmie, dając preferencyjne warunki. Dlatego wszyscy w klubie każdą zarobioną złotówkę lokowali na kontach we wskazanym banku i cieszyli się, że nawet jak śpią, to im rośnie. Aż pewnego dnia obudzili się i zorientowali, że właściciel klubu zniknął, bank okazał się niewypłacalny, a ci, którzy ulokowali w nim pieniądze, już ich więcej nie zobaczyli. Znalazł się ktoś, kto przebił »bankiera«. Po prostu przejął warszawską Polonię, klub z czołówki Ekstraklasy, i nie wypłacił nikomu ani grosza przez cały sezon. Jakby tego było mało, ów właściciel zgarnął całe pieniądze, jakie klubowi się należały z kontraktu telewizyjnego, wyprowadził z kasy ostatnią złotówkę, sprzedał kilku zawodników i chociaż nie zniknął jak »bankier«, to doprowadził klub do bankructwa i wyjechał bogatszy o doświadczenia plus kilka milionów złotych. Mowa o Ireneuszu Królu”. Przykłady biznesmenów (i hochsztaplerów), którzy w niesławie żegnali się z futbolem, można mnożyć. I nie trzeba ich szukać wyłącznie tuż po roku 1989. W roku 2016 Wisłę Kraków przejął – na szczęście tylko na chwilę – niejaki Jakub Meresiński, wówczas 30-latek. Nie miał prawie nic, ale chciał się lansować dzięki najpopularniejszej dyscyplinie sportu. Nawet przed rokiem niejaki Kamil Ż. w podobny sposób zabawił się z Bałtykiem Gdynia – dziś wprawdzie klubem trzecioligowym, ale z ekstraklasową przeszłością – doprowadzając go na skraj bankructwa. Przedstawiał się jako syn potentata z branży budowlanej, a podobnie jak wspomniany wyżej pseudobiznesmen okazał się specjalistą od milionowych wyłudzeń. Szastanie milionami w pogoni za sukcesami Owszem, były lata, gdy wśród właścicieli polskich klubów nie brakowało ludzi z dziesiątki najbogatszych w zestawieniu magazynu „Forbes”. Bogusław Cupiał z myślenickiej Tele-Foniki wpompował w Wisłę Kraków grubo ponad 200 mln zł, ale nie doczekawszy się awansu do Ligi Mistrzów, w 2016 r. spasował. Także z uwagi na kryzys w branży światłowodowej. Zygmunt Solorz, właściciel m.in. telewizji Polsat i do dziś jeden z najbogatszych rodaków, przeżył czteroletni romans ze Śląskiem Wrocław. Mimo trzech miejsc na ligowym podium i tytułu mistrza kraju w roku 2012 wycofał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 47/2020

Kategorie: Sport