Political transfer

Za czasów wczesnej komuny działacze i członkowie najważniejszej partii nosili krawaty bardzo czerwone. Dziś czerwień wyszła z mody i nie przelewa się robotniczej krwi z pustego w próżne. Nikt do robotników nie strzela, a oni szanują swą organiczną ciecz. Kiedy dochodzi do starcia, tak jak pod Sejmem, to poszkodowana jest policja. Mamy więc do czynienia z prawdziwą dyktaturą proletariatu; oburzoną, nieźle napraną górniczą klasę robotniczą, nawieziono autokarami według starych, sprawdzonych wzorów. Gdyby przyjechała tylko delegacja związkowców ze Śląska, prawdopodobnie tempo negocjacji nie byłoby tak zawrotne. A za pomocą kamieni, oskardów i kijów happy end był natychmiastowy. Wszyscy się dziwili, po co ta demolka, skoro i tak górnicy osiągnęli, co im się należało. Otóż pracującym na ziemi nie przyznano przywilejów i podobno to oni zachowali się jak ludożerka po przepłaconym meczu. Sędziowie, co tak szybko przyznali kasę, nie dostali szmalu w brzęczącej monecie, mają go dostać w postaci szeleszczących papierków, czyli głosów wrzucanych do urn. Kampania wyborcza rządzi każdym najdrobniejszym przejawem naszego życia politycznego. Kto żyw, i kto ledwo żyw, podlizuje się swojemu elektoratowi. Kiedyś, chyba w późnym PRL-u, wielką popularnością cieszył się zespół Manhattan Transfer – zgodny chórek dobrze dobranych głosów śpiewał do tańca na prywatkach i koncertach, a kto go słyszał, do dziś może zaśpiewać tamtą chwytliwą melodię. Może politycy, których młodość przypadała właśnie wówczas, wciąż słyszą w głowie to rapatapatataptapprapatapata, w czasie obecnej bowiem kampanii szalone wzięcie ma grupa uprawiająca political transfer. W początkach nowego porządku rynkowego, po odzyskaniu niepodległości, gdy uczyliśmy się ulubionego przez Lecha Wałęsę, trudnego do wymówienia pluralizmu, gdy powstawały nowe partie, mające zastąpić „tę jedną jedyną, którą kocham najwięcej, której wszystko poświęcę”, wędrówki od jednej kanapy do drugiej były bardziej uzasadnione. Kształtowała się dopiero scena polityczna, polaryzowały się ideologie. Z wielkiego ruchu, jakim była „Solidarność”, wyłaniały się różne stwory ładne i brzydkie. Partia w czerwonych krawatach rządziła długo i nieszczęśliwie, choć we wspomnieniach jawi się ona niektórym, jako Arkadia Szczęśliwa. Wydawało się więc, że zdrową reakcją będzie powstanie kilku partii o odchyleniu prawicowym, z których wyłoni się wreszcie jakaś światła prawica. A w reakcji na nią pojawi się także nowa lewica, równie światła i równie europejska. Tymczasem lewicowa Partia Matka przez długie lata zmieniała tylko nazwy. Dbała zresztą o niektóre swe dzieci, była wręcz nadopiekuńcza w stosunku do tych dobrze urodzonych. Miała miękkie serce dla socjalarystokracji, dla tych wszystkich baronów wywodzących się z zapatrzenia mamusi na „Trędowatą”. Reszta plebsu, partyjnego, jak i pozapartyjnego, toczyła się po równi pochyłej. Jasne, że nie w górę. Wreszcie po kilku pozornych ruchach, po fasadowych zmianach część ludzi nie wytrzymała i wyszła z oblężonej przez prokuratorów twierdzy. Po wyjściu „borówek”, w reakcji na to wyjście, SLD zamienił „starych” baronów na „nowego”, młodego rolnika, który potrafi mówić bez kartki, wygląda jak amerykański polityk, wie, kogo chce, a kogo nie chce w VIP-owskich szeregach. Tylko że lifting to jeszcze nie ideologia, a kandydat na prezydenta, który dystansuje się od własnej Partii Matki, na części partyjnego elektoratu robi wrażenie wyrodnego syna. Gdyby sam Olejniczak kandydował na prezydenta, miałby w efekcie większe poparcie, bo jest młodszy, milszy, ma ładne włosy i uśmiech. Partię, która nie ma ideologii, wyborcy oceniają po cechach zewnętrznych. Młody przywódca od razu objął uzdrowicielskim ramieniem słaniającą się na lewych nogach partię. Nie certolił się, nie było: nie chcem, ale muszem ani też: udaję, że nie chcem, ale muszem, bo mnie błagają. Był zdecydowany i to się spodobało. Gdy widzę posłankę SLD walcującą z Lepperem, zastanawiam się nad przyczynami transferów, dlaczego tak łatwo przenieść się z jednej partii do drugiej, dlaczego nikomu nie przeszkadza groteskowy przywódca demagog, dlaczego nagle staje mu się bliski? Wręcz najbliższy, jak najbliższa jest ciału koszula. Oraz krawat biało-czerwony. Jeśli chodzi o Andrzeja Aumillera, sprawa jest jasna jak słońce i prosta jak parasol – oto wypowiedź przewodniczącego komisji orlenowskiej: „Z Lepperem się dogadamy. Mamy to samo imię, jesteśmy spod tego samego znaku”. Ciekawe, jaki to może być znak? Lew czy Ryby, a może Baran? Oto kierunek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 32/2005

Kategorie: Felietony