Polityk nie jest od kazań

Polityk nie jest od kazań

Po wyborach nie będzie dla rządu żadnej taryfy ulgowej ani okresu przejściowego Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim, Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej – 4 czerwca 1989 r. Moment, który zmienił oblicze Polski. Z perspektywy 12 lat, jakie minęły od tamtego czasu, co pan zapamiętał najmocniej? – Tamten 4 czerwca był wielkim plebiscytem, w którym Polacy, po raz pierwszy od prawie pół wieku, mogli otwarcie powiedzieć, czego chcą od państwa. Jakiego rozwoju oczekują. Nie zmienia tego fakt, że wybory odbywały się do Sejmu kontraktowego, że tylko Senat był wybierany w pełni swobodnie. – Senat to pomysł właśnie Aleksandra Kwaśniewskiego? – To prawda. I między innymi właśnie dlatego w 1989 r. startowałem w wyborach do tej izby parlamentu, a nie do Sejmu. Uważałem to za moralny obowiązek. Przegrałem zresztą wtedy, jak prawie wszyscy kandydaci spoza obozu “Solidarności”, ale uzyskałem, licząc oddane głosy, 101. wynik w skali kraju… – …a mandaty uzyskiwało 100 senatorów. – No właśnie. Pamiętam rozmowę z profesorem Geremkiem tuż po wyborach, który, kiedy usłyszał, że nie będę w Senacie, zapytał mnie, z kim przegrałem w swoim województwie. Powiedziałem, że z kandydatką Komitetu Obywatelskiego, Gabrielą Cwojdzińską, a on na to z błyskiem w oku: “No tak, Gabrysia to bardzo zasłużona dla nas osoba. Wyniosła w czasie stanu wojennego sztandar »Solidarności«”. Ludzie chcieli tej zmiany – Czy wyciągnął pan z tego plebiscytu istotne wnioski? – Nie tylko ja. Myślę, że większość ówczesnej władzy dobrze zrozumiała, że po 4 czerwca Polska będzie już całkowicie inna niż dotychczas. I nie należy się przed tym bronić. Głosami ludzi zapadł wyrok historii. – Najmocniejsze wspomnienie z tego okresu? – Wiąże się właśnie ze zrozumieniem faktu, że PRL już nie ma. Brałem udział w kampanii wyborczej w dawnym województwie koszalińskim i wszędzie było widać nadchodzącą zmianę. Pamiętam zwłaszcza swoją wizytę w Koszalińskich Zakładach Elektronicznych. Była tam młoda i dobrze wykształcona załoga, ludzie, którzy rozumieli więcej niż, powiedzmy, przeciętny Polak. Rozmawiałem z nimi i czułem nie tyle wrogość, co obojętność. Chyba właśnie tam zrozumiałem, że strona rządowa musi te wybory przegrać, że coś się ostatecznie skończyło. Polacy chcieli demokracji, mądrzej zorganizowanej gospodarki, ale też potrzebowali zmiany ekipy u steru państwa, nowych twarzy na szczytach władzy. Dialogu, a nie dyktatu politycznego. Mieli dość kolejnych wypaczeń, samokrytyk itd. – Jak na wyniki wyborów reagowali politycy? Po ówczesnej stronie rządowej i po stronie “Solidarności”? – Bardzo różnie. Dla wielu osób rezultaty elekcji były szokiem. Partyjni pochlebcy nie przewidywali klęski. Ale nawet tzw. beton nie domagał się, by zawracać koło historii. Już prędzej takie myśli przychodziły do głowy co poniektórym działaczom ugrupowań współpracujących z PZPR. Pamiętam np. płynące stamtąd sugestie, by fakt przekreślania przez część głosujących listy krajowej jednym pociągnięciem długopisu czy ołówka potraktować jako naruszenie ordynacji wyborczej i z tego powodu podważyć wyniki elekcji. Ale Wojciech Jaruzelski od razu odrzucił takie pomysły. Bez chwili wahania. – A większość ekipy, która była wtedy u władzy? – Ci, którzy pracowali wspólnie z “Solidarnością” przy Okrągłym Stole, wiedzieli, że etap socjalizmu w historii Polski minął. Ja też tak uważałem. Wiedziałem, że rola PZPR, jako struktury niedemokratycznej, jest skończona. A działacze Komitetu Obywatelskiego “Solidarności”? – Niektórzy byli trochę przestraszeni wielkością swojego sukcesu. Sam usłyszałem takie stwierdzenie z ust jednego z liderów “Solidarności”: “Być może wygraliśmy za dużo”. Zaskoczenie wywołała zwłaszcza klęska tzw. listy krajowej, na której było prawie całe ówczesne kierownictwo PZPR. To był także problem prawny, bo według konstytucji, Sejm musiał mieć 460 posłów. Toczyły się w tej sprawie gorączkowe, zakulisowe rozmowy z “Solidarnością” pod hasłem: jak wybrnąć z tego impasu. Kto zachował zimną krew i dostrzegł w tym punkt wyjścia do nowego politycznego rozdania? – Pragmatycznie i z wyobraźnią zachowało się wielu polityków “Solidarności”, a symbolem takiej postawy pozostanie na pewno Adam Michnik, który rzucił wówczas propozycję: “Wasz prezydent, nasz premier”. Był to najlepszy kompromis w tamtym momencie historii. Ale byli po solidarnościowej stronie i tacy, których zdominowała euforia. Mógłby pan porównać i ocenić ówczesnych działaczy po obu stronach barykady i polityków z roku 2001?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 23/2001

Kategorie: Wywiady