Powstanie – rozdział wciąż otwarty

Powstanie – rozdział wciąż otwarty

O powstaniu warszawskim coraz rzadziej mówią naoczni świadkowie. Do głosu za to dochodzą ci, którzy nie powąchali prochu. To oni są autorami „radosnej twórczości”. Ze szkodą dla faktów. Angielski historyk Norman Davies w pierwszej książce napisał: „Powstanie było największym i najtragiczniejszym błędem, jaki Polacy popełnili w swoich najnowszych dziejach”. W drugiej stwierdził: „Decyzja o powstaniu była słuszna, a całe powstanie udane, bo trwało aż 63 dni”. Młody czytelnik może pomyśleć, że bohaterski zryw warszawiaków byłby udany jeszcze bardziej, gdyby walkę toczono dłużej. A przecież każdego dnia ginęło w mieście 3 tys. cywilów, 200 żołnierzy Armii Krajowej i 20 Armii Ludowej.

Godzina „W”

We wrześniu 1944 r. skończyłem 12 lat. Jednak nie byłem chłopaczkiem, tylko jedynym żywicielem rodziny. Moje trzy siostry i dwaj bracia na początku okupacji wpadli w łapy gestapo podczas ulicznych łapanek i przymusowo harowali w III Rzeszy. To ja kradłem wędliny z ciężarówek wyjeżdżających z niemieckiej masarni naprzeciw mojego domu i węgiel z wagonów wtaczanych do fabryki Schichta. Ja „czyściłem” ogródki działkowe w praskim zoo z warzyw i pola pod Białołęką ze wszystkiego, co dawało się zjeść. Moi rodzice trzymali się najbliżej domu.

Powstanie przeżyłem na Pradze. Trwało trzy dni. Na szczęście. Dowódca praskiego obwodu AK ppłk Antoni Żurowski myślał rozsądnie i rozpuścił swoje wojsko do domów. Nie chciał kopać się z koniem – tuż pod bokiem był front, z 4 mln szkopów i ponad 5 mln czerwonoarmistów. A polscy „stratedzy” lansowali teorię dwóch wrogów. Jak odległe to było od zdrowego rozsądku, dowodzi fakt, że o swoich zamiarach nie powiadomili ani Londynu, ani Kremla, a premier Mikołajczyk pojawił się w Moskwie, kiedy nad Wisłą trwały walki. Ale mieliśmy pretensje do całego świata, że nikt nie udziela Warszawie wsparcia.

To, co się działo na lewym brzegu rzeki, obserwowałem z wieży spadochronowej w pobliżu mostu Kierbedzia. Pomoc aliantów dla stolicy rosła w miarę słabnięcia walk ulicznych. Nocne zrzuty skończyły się strąceniem 39 brytyjskich maszyn, 40% samolotów w ogóle nie doleciało do celu. Największą operację przeprowadzili Amerykanie, ale dopiero w 49. dniu powstania. Na niebie bez jednej chmurki po południu pojawiło się ponad 100 latających fortec, które z dużej wysokości zrzuciły na spadochronach 1284 pojemniki z bronią. Do rąk powstańców trafiło ich tylko 228. Reszta była prezentem dla okupanta. Podobną operację wykonali potem Rosjanie z takim samym skutkiem.

Codziennie z regularnością zegarka nadlatywały nad Stare Miasto sztukasy i bombardowały wyszukane cele. Jednego z tych niemieckich pilotów, Ericha Junga, poznałem w Hamburgu.

38 lat później

Za wprowadzenie stanu wojennego Zachód nałożył na Polskę surowe sankcje. Wyłamał się z nich niemiecki Castrol. Byłem wówczas reporterem w TVP i wspólnie z Jerzym Ambroziewiczem oraz operatorem Maciejem Krogulskim pojechaliśmy do Hamburga ustalić, co się kryje za taką  decyzją. Z ramienia Castrola ekipą opiekował się właśnie Jung, a jego szef, Christian Walter, służył w Wehrmachcie i walczył pod Stalingradem. Wrócił z niewoli po 10 latach, a do naszego mikrofonu powiedział:

„III wojna światowa nie będzie miała zwycięzcy, nastąpi zagłada ludzkości, a jedynym ratunkiem przed katastrofą jest międzynarodowa współpraca gospodarcza”.

I to się sprawdza. Niemcy, Francja, Włochy czy Holandia są tak silnie powiązane z gospodarką rosyjską, że spoglądają na Putina łagodniejszym okiem niż Polska, której rząd postępuje jak kamikadze.

Zakłamana historia powstania
w naszej księgarni

Wracając do Junga, do bombardowania Warszawy przyznał się po dużej wódce. Jerzy chciał mu dać w gębę, bo jego ojciec zginął na Marymoncie właśnie od niemieckiej bomby. Może zrzuconej przez Junga? Kiedy opadły emocje, pilot Luftwaffe przyznał ze skruchą, że „mordował niewinnych i bezbronnych. Bo nie mieli ani samolotów, ani artylerii przeciwlotniczej”. Jung nie pojmował, dlaczego nie było nad miastem radzieckich samolotów, które miały w powietrzu miażdżącą przewagę i mogły przeganiać sztukasy. Nie rozumiał też, dlaczego powstańcy oznaczali swoje miejsca obrony biało-czerwonymi flagami, wskazując cel bombardowań.

63 lata później

63. rocznicę wybuchu powstania spędziłem w szpitalu na Wołoskiej. Miałem za sąsiada żołnierza Szarych Szeregów Eugeniusza Wlazłę. Obaj czekaliśmy w kolejce do znakomitych chirurgów: Michała Otłowskiego i Wojciecha Rogowskiego. Byłego powstańca zagadnąłem o biało-czerwone flagi.

– Mieliśmy łączność wzrokową, dzięki flagom wiedziałem, dokąd biec z meldunkiem – wyjaśnił.

– A radiostacje? – zapytałem.

– Służby techniczne nie zdążyły przekazać urządzeń do poszczególnych obwodów – usłyszałem.

Tylko przez chwilę oglądaliśmy telewizyjną relację z uroczystości na Powązkach Wojskowych. Kiedy w czasie wystąpienia gen. Ścibora-Rylskiego rozległy się gwizdy, sąsiad poprosił o wyłączenie telewizora.

– Gówniarze. Niczego nie rozumieją. Niestety, za kilka lat już żaden weteran powstania nie powie, że się szmacą – zakończył.

Kaszewiec, 9 sierpnia 2022 r.

Wydanie: 2022, 35/2022

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy