Prawie wszyscy z mojej klasy zginęli

Prawie wszyscy z mojej klasy zginęli

Warszawa, 08.1944. Powstanie Warszawskie, n/z chlopcy noszacy wode do szpitala na Solcu. Reprodukcja: FoKa/FORUM

Prof. Zdzisław Sadowski, żołnierz powstania warszawskiego: To było szaleństwo, ale musiałem w tym wziąć udział Prof. Zdzisław Sadowski – profesor zwyczajny Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, honorowy prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Był m.in. zastępcą pełnomocnika rządu ds. reformy gospodarczej (1981-1985) oraz wicepremierem rządu ds. reformy gospodarczej (1987-1988). Pracował jako zastępca dyrektora Centrum Planowania Rozwoju ONZ w Nowym Jorku. Żołnierz powstania warszawskiego w Grupie Bojowej Krybar AK. W latach 1945-1946 więzień polityczny. Oskarżony i skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu w procesie 13 studentów. Porozmawiamy o powstaniu warszawskim, którego był pan żołnierzem? – Nie przypuszczałem, że będę jeszcze rozmawiał z panem o powstaniu, ale temat ten jest mi zawsze żywy i bliski. Niedawno w PRZEGLĄDZIE postawiono pytanie, czy nie należałoby uznać 1 sierpnia za dzień żałoby narodowej. Otóż zdecydowanie nie. Powstanie jako akcja polityczna było niewątpliwie szaleńczym, bezsensownym krokiem, który przyniósł bezprzykładne straty. Ale dla nas, ówczesnej młodzieży warszawskiej, to było wielkie, wspaniałe wydarzenie. To prawda, że skończyło się klęską. Ale klęską, choć innego rodzaju, skończyło się też powstanie listopadowe. Nie sądzę, aby zasadna była teza, głoszona kiedyś przez prof. Aleksandra Gieysztora, że powstanie było potrzebne dla podtrzymania ducha polskości. Kiedy szedłem do powstania, nie było mi potrzebne żadne podtrzymywanie ducha, bo wszyscy go mieliśmy. Udział w powstaniu to było wielkie przeżycie osobiste, potężne i wspaniałe. Nie tylko dla mnie, ale dla moich kolegów i koleżanek, wszyscy razem przeżywaliśmy to kapitalnie, choć wielu z nas ze świadomością tego, że znaleźliśmy się w jakimś niebywałym idiotyzmie, który został nam narzucony jako sposób działania. Miałem 19 lat, to już miałem trochę rozumu. Poszedłem do powstania z taką opinią, i wyszedłem z niego z taką samą – że podjęto działanie bez sensu, kompletne szaleństwo, ale to wspólna dola, trzeba wziąć udział i robić, co się da. Wiesław Chrzanowski mówił mi to samo! Że był bardzo przeciwny powstaniu, zresztą też był narodowcem, i że wszyscy jego koledzy byli przeciw. Ale poszli. – No właśnie. Ale w kategoriach osobistych to było wspaniałe przeżycie, którego tak wielu nie przetrwało. Nie zapomnimy przecież nigdy tych tak wielu koleżanek i kolegów, którym nie dane było przetrwać. Nie zapomnimy wymordowanej ludności Woli. Nie zapomnimy naszego zdruzgotanego miasta, po którego ulicach wypadło nam chodzić wśród mogił i po ogromnych stertach gruzów. Włącznie z tym, co mnie spotkało. Bo ja dosyć wcześnie przestałem działać. Już 23 sierpnia zostałem trafiony i skończyło się moje powstanie. Zerwało mi tętnicę… Trafił w pana pocisk? – Tak, granat z moździerza. W pewnej chwili poczułem, że coś mi się wali na plecy. A to był odłamek granatu, który uderzył mnie w splot barkowy. Przerwał mi tętnicę, więc zaczęła mocno tryskać krew. Akurat obok była grupa sanitariuszek, które zaniosły mnie szybko do szpitala polowego. Na szczęście był blisko, tuż przy naszych kwaterach. Był ranek, więc szybko przybiegli dość licznie koledzy i koleżanki. Pamiętam, że wszyscy patrzyli na mnie z grobowymi minami, czego nie rozumiałem, bo czułem się bardzo dobrze. Ale prawdopodobnie traciłem dużo krwi i nędzniałem w oczach. Zostało mi jednak wspomnienie, że śmierć z upływu krwi jest bardzo przyjemna – spokojna i człowiek do końca dobrze się czuje. A potem straciłem przytomność. I przez wiele godzin jej nie odzyskiwałem. Ale ją pan odzyskał. – Wtedy od razu pojawił się ksiądz, który dał mi ostatnie namaszczenie. Kiedy pojąłem, co robi, zrobiło mi się smutno, ale wyjaśnił, że to na wszelki wypadek, i tak już trwa. Najpierw to wszystko się kłębiło. Potem coś zaczęło mnie niepokoić. Oczekiwałem, że nasi już niedługo zwyciężą, a w oddziale śpiewaliśmy: „Pójdzie wiara gromadą, alejami z paradą, w nową Polskę, co powstanie z naszej krwi”. Tymczasem leżałem w szpitalu i myślałem: O cholera, ja nie zdążę na tę defiladę. Rzeczywiście, nie zdążyłem. Nie było defilady. – Ani nowej Polski. Lekarz powiązał mi, co mógł, tylko z nerwami nie dał sobie rady. Prawa ręka z niechwytną dłonią została mi na zawsze. Nie mogę jej normalnie używać. Ale dobrze, że ręka jest. Takie zatem główne wspomnienie zostało mi z powstania. Ono jednak nie decyduje o moim ogólnym spojrzeniu. Oczywiście nadal ubolewam nad decyzją o jego wybuchu. Tak się złożyło, że parę lat później miałem możliwość wysłuchania referatu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 35/2018

Kategorie: Wywiady