Dlaczego bilans trzech lat Lecha Kaczyńskiego jest tak zły? Czy da się to odwrócić? Bilans prezydentury Lecha Kaczyńskiego już po roku był kiepski. Polacy nie kryli rozczarowania nowym prezydentem, rozczarowania nie ukrywali nawet zakochani w PiS dziennikarze. Piotr Zaremba z „Dziennika” zaliczył prezydenta do największych przegranych roku 2006 i komentował: „Stracił sporo poparcia społecznego, choć jako prezydent powinien je zachować łatwiej niż jego brat premier. Nie stworzył spójnej koncepcji prezydentury, stąd jego styl urzędowania był oceniany głównie poprzez wpadki”. A Dorota Gawryluk konstatowała: „Prezydentura Lecha Kaczyńskiego nie jest taka zła, jak to przedstawiają jego przeciwnicy, ale nie tak dobra, jak mogłaby być”. Rok później, w grudniu 2007 r., fani Kaczyńskich woleli milczeć. „Kadencja fochów i obrażania się – tak wyglądały pierwsze dwa lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego. A przed nami jeszcze trzy kolejne”, pisał w „Newsweeku” Wojciech Maziarski, w tekście pod znamiennym tytułem „Kronika wypadków żałosnych”. A co napiszą dziennikarze w tym roku? Jak mówić dziś o prezydencie, którego chaotyczne i nerwowe działania kompromitują nie tylko jego osobę (cóż, jego wybór), ale spychają Polskę do roli państwa egzotycznego? Poza główny nurt? Bilans trzech lat prezydentury Lecha Kaczyńskiego naprawdę jest fatalny. To kolejny ciąg porażek, zarówno na forum wewnętrznym, jak i na arenie międzynarodowej. KLAPA I PO BALU Symboli tej klapy jest przynajmniej kilka. Choćby bal prezydencki z okazji 90. rocznicy odzyskania niepodległości, tak szumnie reklamowany. Ostatecznie z balu pozostało uroczyste przyjęcie. Obsada, która miała być tak imponująca, delikatnie mówiąc – nie dopisała. Po wolnych miejscach hulał wiatr, nie było prezydentów i premierów najważniejszych państw, nawet żelazny sojusznik Kaczyńskiego, gruziński prezydent Saakaszwili, wyjechał wcześniej. A głównym tematem dyskusji przy stołach był skandal związany z tym, że na uroczystość nie zaproszono Lecha Wałęsy. Zobaczyliśmy więc Lecha Kaczyńskiego niejako w pigułce – dobry pomysł stał się karykaturą, bo i prezydent realizował go nieudolnie, kierując się swoimi fobiami, pokazując twarz osoby zawziętej, małostkowej, przedkładającej własne ego nad interes Rzeczypospolitej. Innym symbolem tej prezydentury był niedawny incydent w Gruzji. Lech Kaczyński został wywieziony przez Michaiła Saakaszwilego na pogranicze gruzińsko-osetyjskie, gdzie kolumnę z prezydentami zatrzymały i zawróciły strzały. Potem mieliśmy popis mało mądrych komunikatów. Że konwój został ostrzelany, że to byli Rosjanie (bo Kaczyński, jak twierdził, ich słyszał i zidentyfikował), że nasz prezydent zachował się bohatersko, bo się nie przestraszył, i tym podobną paplaninę. Potem okazało się, że strzały, owszem, były, ale w powietrze, i w oddali. I że raczej nie byli to Rosjanie, tylko Osetyjczycy, a może nawet i sami Gruzini. Że wyjazd nastąpił z pogwałceniem wszelkich norm bezpieczeństwa, a oficerowie BOR mający chronić naszego prezydenta jechali z tyłu kawalkady (za to z przodu jechali dziennikarze). Świat z zażenowaniem przyjął przygodę polskiego prezydenta. Europa Zachodnia nie chce awantury z Rosją, szybko więc od wojowniczych zachęt Kaczyńskiego się zdystansowała. Polska znów została sama. Z opinią tego, który prowokuje konflikty. I który działa w sposób mało obliczalny. Kompromitacją skończyła się również rozmowa Lecha Kaczyńskiego z prezydentem elektem Barackiem Obamą. Szef Kancelarii Prezydenta, Piotr Kownacki, po zakończeniu rozmowy mówił publicznie, że Obama z własnej inicjatywy rozpoczął rozmowę o budowie tarczy antyrakietowej w Polsce i zapewnił, że będzie realizowana. Dzień później, po dementi z USA, inny prezydencki minister, Michał Kamiński, przyznał, że było dokładnie odwrotnie. Jak to wszystko ocenić? Do czego były potrzebne te wszystkie krętactwa z tarczą? Czy Lech Kaczyński spodziewał się, że Amerykanie niczego nie sprostują? Chwały Lechowi Kaczyńskiemu nie przynoszą również spory z Donaldem Tuskiem o to, kto ma jeździć na szczyty Unii Europejskiej. Owszem, premier i jego ekipa w tych przepychankach zachowali się bardzo nisko, ale przecież w niewielkim stopniu poprawia to sytuację prezydenta. Który przedstawił się publiczności jako awanturnik, osoba chorobliwie przywiązana do swego majestatu, a w efekcie – mająca niewiele do powiedzenia. Bo prezydent jechał do Brukseli, by porozmawiać o Gruzji, tylko że w czasie, gdy ten punkt poruszano, on akurat spacerował i gdy czym prędzej wrócił na salę, europejscy przywódcy zajmowali się już czymś innym. Jest więc i śmieszno, i straszno. Z akcentem na śmieszno. Do tego dodajmy
Tagi:
Robert Walenciak









