Joe Biden wygrał również dlatego, że mogło na niego głosować mnóstwo nowych wyborców Tegoroczny wyścig do Białego Domu był jednym z najdłuższych w historii, również z tego powodu, że nie zakończył się w noc wyborczą. Rosnąca polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa, rekordowa frekwencja, wymuszona pandemią większa niż zwykle liczba głosów oddanych korespondencyjnie i coraz wyraźniejsze oddalenie wyborców od dwóch największych partii sprawiły, że rywalizacja w wielu kluczowych stanach rozstrzygnęła się kilkunastoma czy kilkudziesięcioma tysiącami głosów. Długo nie było wiadomo, czy na stronę Bidena przechyli się szala zwycięstwa w Nevadzie, Arizonie, Karolinie Północnej lub mogącej zadecydować o całych wyborach Pensylwanii. O ile jednak zmiany demograficzne i szczegółowe badania sondażowe mogły wskazywać już wcześniej, że trudno tam będzie wytypować zwycięzcę, o tyle wielką sensacją kolejnych godzin wyborczego odliczania była sytuacja w Georgii. Ten południowy stan, jeden z siedmiu, które weszły w skład XIX-wiecznej Konfederacji, próbując oderwać się od reszty kraju i zachować legalne niewolnictwo, był bastionem republikanów. Kandydat demokratów na prezydenta nie wygrał tu od 28 lat, czyli od czasów Billa Clintona – w polityce, zwłaszcza amerykańskiej, to więcej niż epoka. Tym razem Georgia na wyborczej mapie zaświeciła się na niebiesko, w kolorze Partii Demokratycznej. I praktycznie wypchnęła Joego Bidena za linię mety na pierwszym miejscu. Prezydent elekt zdobył tam aż 2,4 mln głosów. To ponad pół miliona więcej, niż uzyskała Hillary Clinton cztery lata wcześniej. Nie oznacza to bynajmniej, że mieszkańcy Georgii stali się nagle całościowo bardziej liberalni albo że Donald Trump był dla nich kandydatem szczególnie niewygodnym. Dziś bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że ten stan zawsze miał niebieską duszę polityczną, tylko wcześniej nie mógł jej pokazać przy urnie. W USA czynne prawo wyborcze w wyborach federalnych realnie wcale nie jest prawem powszechnym. Po pierwsze, aby móc oddać głos, najpierw trzeba się zarejestrować. Jeśli obywatel sam się nie zgłosi do władz, te karty do głosowania mu nie przygotują. Po drugie, sam akt wyborczy może być utrudniony, ponieważ każdy stan ma własną politykę weryfikacji tożsamości wyborców w komisjach. Aż w 35 konieczne jest okazanie dokumentu wystawionego przez władze stanowe – co ciekawe, paszport do głosowania w USA często nie uprawnia. Czasem wystarczy stanowy dowód tożsamości albo nawet prawo jazdy, ale, jak w Dakocie Północnej, Missisipi, Wisconsin czy właśnie w Georgii, konserwatywni prawodawcy dodali dodatkowe kryteria weryfikacyjne. Dokument musi zawierać konkretny rodzaj zdjęcia (nie z profilu, bez nakrycia głowy, w odpowiednich wymiarach) lub aktualny stały adres zamieszkania. Automatycznie dyskwalifikuje to chociażby setki tysięcy Amerykanów mieszkających w przyczepach (jako nieposiadające fundamentów nie mają przypisanego na stałe adresu) czy w rezerwatach dla Indian. Oraz wszystkich tych, którzy po prostu nie mają dokumentów – bądź ich papiery są w starym, nieodpowiednim już formacie. Według Project Vote, organizacji pozarządowej zajmującej się badaniem powszechności wyborów, odpowiedniego dokumentu zezwalającego na oddanie głosu w wyborach federalnych nie ma aż 13% Afroamerykanów, 10% amerykańskich Latynosów i aż 11% białych w grupie wiekowej 21-24 lata. Denise-Marie Ordway, badaczka z Centrum im. Joan Shorenstein na Harvardzie, dodaje, że przedstawiciele mniejszości etnicznych są, w zależności od stanu, od dwóch i pół do nawet sześciu razy częściej odrzucani przez komisje wyborcze z powodu niewłaściwej formy identyfikacji lub braku odpowiednio przeprowadzonej procedury rejestracyjnej. Powiększenie frekwencji wyborczej od lat uznawane jest za klucz do zwycięstw demokratów. Nie tylko dlatego, że w wielu stanach mniejszości już teraz są bardziej skłonne głosować właśnie na nich. Niedługo mogą one przestać być mniejszościami. Matthew Goodwin i Roger Eatwell, brytyjscy politolodzy zajmujący się strategiami wyborczymi, szacują, że pomiędzy rokiem 2019 a 2060 odsetek całego elektoratu identyfikujący się jako „czarnoskóry” wzrośnie wprawdzie tylko o 1 pkt proc. (z 13% do 14%), ale już u Latynosów wzrost ten będzie znacznie wyraźniejszy – z 17,4% do 28,6%. Jeśli dodać do tego pozostałe mniejszości etniczne, widać jak na dłoni, że materializuje się scenariusz „większościowych mniejszości”. Według szacunków Departamentu Spraw Wewnętrznych już w połowie bieżącego stulecia Ameryka stanie się krajem, w którym osoby identyfikujące
Tagi:
Afroamerykanie, biali, Biały Dom, Brian Kemp, Donald Trump, dyskryminacja, Hillary Clinton, Indianie, Joe Biden, Latynosi, ludność rdzenna, Matthew Goodwin, Partia Demokratyczna, Partia Republikańska, polityka, POTUS, prawa człowieka, prawa wyborcze, rasizm, Roger Eatwell, Stacey Abrams, USA, wybory prezydenckie USA 2020