Od ponad 30 lat na Podkarpaciu żyje najwięcej długowiecznych Z niecierpliwością bierzemy ostatni leśny zakręt. – Teraz – mówi inż. Doroba – droga się wyprostuje, odsłaniając mój Jarocin. Już widać kapliczkę z bielonego drzewa, sklep. Mój towarzysz podróży mimo siódmego krzyżyka na karku z przyjemnością patrzy na dziewczyny, które wysypały się ze szkoły i idą skrajem drogi. Nie, nie zna żadnej. Ich matki były smarkate, gdy on swoją siostrę nosił w płachcie w pole. – Starzeję się! – mówi w nagłej złości. O, już matka zobaczyła auto i wybiegła na łąkę. Jej koczek z siwiutkiego warkocza rozleciał się w tym truchcie i zamienił w mysi ogonek. Za chwilę spotkają się i trzeba będzie jak zawsze zadać to samo pytanie: – Co słychać, mamo? A ona, 92-letnia, odpowie, że dobrze, chociaż boli ją trochę noga złamana latem przy zbieraniu jagód. A potem obejmie go i poprowadzi przez wykrot, mówiąc: – Ostrożnie, synku! Ze swojej przyzby będzie to obserwował zazdrośnie Franciszek Pokój urodzony w 1910 r. On też czeka na przyjazd rodziny z miasta – wszak ma imieniny. A w tym domu, do którego nie prowadzi żadna droga, mieszka samotnie ze starym psem Jan Skrzypek. Dość wysoki, chudy, głowa pokryta resztkami siwizny, oczy ciemne, dłonie silne, z palcami „na wieki” przygotowanymi do uchwytu. Niegdyś był, jak tu się mówi, grubym gospodarzem. Rodzice pomarli, żona też nie żyje. A dzieci? Mógłby, 94-letni, pójść do nich do Sandomierza, ale nie chce, bo co robiłby w mieście. – Człowiek bezczynny to jakby wpół umarły – twierdzi. Kiedy odpoczywa? Gdy włożywszy okulary, czyta gazety i książki, patrzy przez okno na daleki świat albo gdy z bliska przygląda się drzewom. Do niektórych wybiera się jak do starych znajomych. Staje, głowę podnosi do góry i długo patrzy w świat jednego, a potem drugiego drzewa. Przed każdą zimą żegna się z nimi; nie wie, czy doczeka wiosny. Śmierć już z stoi z kosą za progiem. Niech stoi, na wszystko przychodzi kolej. – W miastach człowiek po śmierci leży w kostnicy – mówi Władysława Parcheta, sołtys z pobliskiej wsi Szyperki. – A u nas dwa dni czuwania przy otwartej trumnie; rodzina i sąsiedzi się modlą, palą świece, śpiewają pieśni. Potem wszyscy ustawiają się w kolejkę do ostatniego pożegnania. Biorą trumnę na ramiona i niosą między polami na cmentarz. Po pogrzebie wracają do domu i wypominają zmarłego przez 40 dni. Tyle czasu trzeba duszy, by trafiła do nieba. Zapisane na drutach Podwórka w Szyperkach, Mostkach, Kutykułach i Katach są bardzo długie i zawsze pośrodku w płocie mają furtkę. Nie trzeba nawet wychodzić na drogę, aby przejść z jednego gospodarstwa do drugiego. Te furtki są świadectwem, że sąsiedzi dobrze ze sobą żyją. Lubią przysiąść na ławeczce przed chałupą i wspominać. 95-letnia Bronisława Szewc opowiada: – Życiem zawsze była tu ziemia. Chłopi głosowali na partie, które obiecywały parcelację, w wybory przystawiali drabiny do okien kancelarii gminnej, pilnowali na zmianę, czy ich nie oszukują w komisji, czy nie chowają gdzie ich głosów; chodzili po wiecach i święcili sztandary. Ale ziemi z tego nie było – przestali. Szewcowa pamięta, jak matka piekła im, dzieciom, marchew i brukiew na kuchennej blasze. We wsi bieda była, na brata już wojsko czekało, kiedy mu ojciec pierwsze kastorowe ubranie kupił za 12 zł u Żyda w Nisku. Po roku rozleciało się. Dobre ubranie musiałoby kosztować z 60-70 zł. Bronisława Szewc żwawa jeszcze, energiczna. – O pierwszych kurach wstaje, do 11 w nocy na nogach, dzień ma długi jak dwa dni, a na sen ledwie pół nocki – mówi jej synowa, 63-letnia Helena Szewc. Tego lata babcia Bronisława ziół zgromadziła kilka kilogramów: w pudełkach, słojach, szmacianych węzełkach. – Bo zioła dobrze mieć – wchodzi córce w słowo staruszka. – Na ten przykład rumianek. Raz mnie oczy bolały… Jeszcze drugi raz w życiu byłam chora, jak polecieli na księżyc. Bez trzy dni wszystko mi z rąk leciało, takem się bała, że się tym chłopcom coś stanie. Nie spałam całą noc, coby widzieć ich w telewizorze. – O wojnie chce pani jeszcze posłuchać? – nagabuje
Tagi:
Teresa Ginalska









