Najpierw przyszło dwóch. „Kim jesteście?”, zapytałam. „Zabitymi Jezusami”, odparł ten wyższy i starszy. „Zabitymi Jezusami?”, powtórzyłam, przyglądając się ich strojom. Na bluzy narzucili czerwono poplamione prześcieradła. Obaj mieli jasne, słomiane włosy, byli chudzi i patrzyli mi prosto w oczy. „To znaczy byliśmy zabitymi Jezusami, a teraz jesteśmy po prostu wandalami”, doprecyzował młodszy. Nie spytałam, kiedy nastąpiła degradacja do „po prostu wandali”. Koncept Jezusów musiał im się wydać zbyt jednowymiarowy. „Cukierek albo psikus”, powiedział starszy obojętnie. Zostawiłam więc drzwi otwarte i udałam się do kuchni po cukierki. Wiedziałam, że w tym czasie zajmie się nimi pies – nigdy nikogo nie pominął, to właśnie on pierwszy rzucał się do drzwi. Kiedy wróciłam, pół chrystusi, pół wandale popatrzyli na mnie z wyrzutem: „W zeszłym roku dała nam pani forsę”. Tak było. Udałam się do pokoju po michę z drobnymi. Na korytarzu pies trącał nosem torebki ze słodyczami, chłopcy mieli go w dupie. Wyciągnęli ręce po pieniądze. Haracz musiał zostać opłacony. Po niecałym kwadransie drugi dzwonek: niezła ekipa, kwaśna banda, ostry skład. Cztery osoby: duża dziewczynka z rogami, Dracula z różowym zegarkiem, krzyżak z wiadrem i trzyletni może smok, ściskający w rękach srebrną miskę. Stałam przed nimi. Nic. Cisza. „Eeeee…”, zaczęłam w końcu, żeby im zasugerować, że powinni wypowiedzieć formułkę. Swoją drogą – biedne polskie dzieci. Zamiast trick or treat muszą powtarzać jakieś drętwe: cukierek albo psikus. Nic dziwnego, że nie chcą, to nawet nie brzmi jak szantaż. Oto jak szkodliwy jest zły przekład. Brygada stała nadal w stuporze. Ostatecznie poruszył się tylko smok – wyciągnął do mnie zaciśniętą piąstkę i przejęłam od niego trochę spoconego popcornu. Może młody chciał po prostu jakoś ruszyć z akcją? A może tym razem to wymiana darów? Wysypałam popcorn na komodę i przyniosłam kwaśne żelki. Czekaliśmy na coś? Miałam pracę do zrobienia, jak to się mówi: cały czas coś. Frustracja rosła. Wróciłam do komputera i natychmiast zgłosiła się trzecia banda: czteroosobowa, feministyczna. Ciemnooka zombiaczka, za nią jakieś szkarady. W czarnych tiulach albo ranne – wbiegły do mieszkania za psem. „Ale pani ma dużo książek!” albo „Ulubiony kolor Kasi to żółty!”. Każda chciała nakarmić psa i każda nakarmiła psa. Zakręciły się jak bączki, zawirowały, pomachały rękami i zniknęły równie szybko, jak przyszły – prawie widziałam iskry tryskające spod ich stóp. A potem zgubiłam psa. Edward nigdy wcześniej mi nie uciekł, szczęśliwie nie byłam jedną z tych osób, które biegają nocą po parku i rozwieszają karteczki na drzewach. Zawsze czytam uważnie te kartki, potem zaglądam w oczy kotom i psom. Nigdy nie udało mi się żadnego zaginionego znaleźć. A teraz to ja wpadłam w panikę, biegałam przez piętra schodami, jeździłam windami, a potem szukałam na zewnątrz: zajrzałam do Żabki, obiegłam piekarnię – i znów do mieszkania, bo może wrócił i stoi pod drzwiami obrażony. Biegając w ciemności, mijałam stada chłopców ze szpadami, w zakrwawionych płaszczach. Wykrzykiwali coś, ich telefony świeciły jak czyste kafelki. W buziach mieli mnóstwo cukierków. Pomyślałam, że może pies wyszedł na zewnątrz z którąś z dziewczynek szkaradek. Że mi go skradła szkaradka. Mimo że jest już stary, kuleje na jedną łapę i upiornie uderza kośćmi o podłogę, kiedy się „kładzie”. Na chwilę zamknęłam się w mieszkaniu przygnębiona. Trzeba coś zaplanować. I wtedy ktoś załomotał, aż drzwi zadrżały w ościeżnicy. A kysz, a kysz! Naprawdę. Totalnie NIE CHCĘ SIĘ BAWIĆ – pomyślałam. Ale kiedy wyjrzałam na korytarz, zobaczyłam sąsiadkę i mojego psa, zziajanego jak sto psów, odświeżonego ucieczką, z płonącymi oczami. „Wbiegł do nas przez uchylone drzwi”, powiedziała sąsiadka. „Dzieci się ucieszyły”, dodała. Gdyby można było uściskać psa (szczególnie tego nie lubią) albo sąsiadkę (też za tym nie przepadają) – zrobiłabym to. „Cukierek albo psikus”, uśmiechnęła się kobieta, a ja pomyślałam: Chryste, lepiej pieprzony cukierek. Naprawdę. No, wystraszyła mnie pani. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint