Roosevelt oszukiwał Sikorskiego i Mikołajczyka

Roosevelt oszukiwał Sikorskiego i Mikołajczyka

Jak Amerykanie odnosili się do powstania warszawskiego

Polski rząd na uchodźstwie wiązał wielkie nadzieje ze Stanami Zjednoczonymi. W przeciwieństwie do cynicznych Brytyjczyków Amerykanie mieli szczerze wierzyć w demokratyczne ideały. Nic zatem dziwnego, że i w okresie poprzedzającym wybuch powstania warszawskiego, i już w jego trakcie polski Londyn szukał wsparcia przede wszystkim w Waszyngtonie. Bezskutecznie.

Amerykanie odgrywali istotną rolę w polskich planach militarnych i politycznych. Było to bowiem nie tylko potężne mocarstwo, którego armia miała zdecydować o losach wojny, ale również „największa demokracja na świecie”, kierująca się zasadami wolności i praw człowieka. Tak przynajmniej politykę prezydenta Franklina D. Roosevelta oceniał stojący na czele rządu emigracyjnego gen. Władysław Sikorski. Premier postrzegał Waszyngton jako jedynego realnego gwaranta niepodległego bytu powojennego państwa polskiego, tym bardziej że Winston Churchill i jego gabinet stawiali na sojusz ze Związkiem Radzieckim.

Jak przekonuje Andrzej Leon Sowa, autor monumentalnej pracy „Kto wydał wyrok na miasto?”, amerykański prezydent sprawnie podsycał polskie nadzieje. „Roosevelt w trakcie bezpośrednich negocjacji – pisze historyk – wielokrotnie próbował oszukiwać co do swoich zamiarów nie tylko polskiego premiera, ale także Churchilla oraz Stalina. Trudno więc dziwić się gen. Sikorskiemu, że dał się uwieść nic nieznaczącym uprzejmościom prezydenta USA. Churchill – jakkolwiek by oceniać jego postawę wobec Polski – przynajmniej nie zwodził Sikorskiego i szczerze, wręcz cynicznie, przedstawiał prawdziwe motywy swojej polityki”.

W trakcie ostatniej wizyty w USA (od 1 grudnia 1942 r. do 10 stycznia 1943 r.) Sikorski aż trzykrotnie spotkał się z Rooseveltem. Premier przekonywał później, że był to wyraz wielkiego uznania dla niego samego i całego emigracyjnego rządu. Faktycznie zaś prezydent jedynie dał gościowi „wygadać się”, nie przedstawiając żadnych konkretnych deklaracji ze swojej strony. „Niestety, Roosevelt i Churchill umiejętnie wykorzystywali słabostki Sikorskiego, pozwalając mu się wypowiadać na tematy strategiczne, co pozwalało polskiemu przywódcy mniemać, że jest mężem stanu na skalę światową, i utwierdziło w poczuciu własnej wielkiej roli, co zresztą starał się wykorzystywać do wzmocnienia swojego prestiżu w środowiskach polskich”, tłumaczy Sowa.

Podczas trzech spotkań Sikorski przedstawił aż osiem memorandów, dotyczących różnych zagadnień. Wśród nich znalazła się kwestia powstania, którego data miała zależeć od powodzenia alianckiej ofensywy na południu Europy. Polski premier uważał za niezbędne, aby „organizacja krajowa i przyszłe jej zadanie, a zatem plany operacyjne, były uzgodnione i stały się integralną częścią całości operacyjnego planowania sprzymierzonych”. Podkreślił też konieczność „użycia lotnictwa w sensie dużych operacji desantów powietrznych” oraz „wsparcia przez lotnictwo ruchów zbrojnych państw okupowanych, w szczególności Polski, gdzie istnieje zorganizowana armia”. Jednak mimo nalegań Sikorski nie uzyskał konkretnej odpowiedzi ze strony prezydenta Roosevelta. Mało tego, amerykańscy sztabowcy wprost wykluczyli możliwość realizacji tak ambitnych założeń.

Dla administracji Roosevelta Polska – zwłaszcza jej powojenny kształt – była tematem ważnym, choć z pewnością nie priorytetowym. Od początku 1944 r. kwestię przyszłych polskich granic podejmowano w Departamencie Stanu wielokrotnie. Chociaż więc, jak wynika np. ze styczniowego memorandum Elbridge’a Durbrowa, odpowiedzialnego za sprawy Europy Wschodniej, Amerykanie doskonale zdawali sobie sprawę z planów Kremla, nie zamierzali otwarcie im się sprzeciwiać. W styczniu 1944 r. ambasador USA w Moskwie William A. Harriman pisał: „Jest jasne, że w sporze o granice nie będziemy mogli pomóc Polakom w żaden konkretny sposób. Czy zatem nie warto im tego wprost przekazać i podkreślić, że to w ich własnym interesie leży przywrócenie relacji dyplomatycznych z Sowietami?”.

W tym samym tonie wypowiadał się amerykański ambasador w Londynie John Gilbert Winant. Relacjonując rozmowę przedstawicieli polskiego rządu z Anthonym Edenem, podkreślał, że zdaniem brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Polacy, sprzeciwiając się zmianom na wschodzie, przypominali samobójców. Ambasador notował: „Czułem, że Eden jest rozczarowany tą rozmową, ale mimo wszystko zachował nadzieję na zmianę nastawienia Polaków wobec rosyjskiej propozycji”.

Realizm Czechów, ambicje Polaków

Jak dowodzą pozostałe depesze dyplomatyczne z pierwszej połowy 1944 r., Departament Stanu, a w ślad za nim cała administracja Roosevelta zakładały, że ustępstwa w sprawie wschodniej granicy zagwarantują Polsce niezawisłość po zakończeniu wojny. W rozmowach ze Stanisławem Mikołajczykiem, który objął tekę premiera po tragicznej śmierci gen. Sikorskiego w lipcu 1943 r., Amerykanie wielokrotnie przywoływali przykład Czechosłowacji, która pod przywództwem Edvarda Beneša miała dobre relacje z ZSRR. Dzięki swojemu realizmowi Czesi nie tylko mogli liczyć na polityczne wsparcie USA, ale wręcz awansowali do roli głównego doradcy Amerykanów w kwestii Europy Środkowo-Wschodniej. Kosztem Polaków, których wciąż postrzegano – nie tylko zresztą w Waszyngtonie – jako kierujących się ambicjami, a nie realiami geopolitycznymi.

Kup książki o prawdziwej historii powstania

„Myślę, tak jak już wcześniej dawałem to do zrozumienia, że najpoważniejszym problemem jest obecnie zagwarantowanie współpracy z Polakami, kiedy wejdziecie do Polski”, pisał Roosevelt do Stalina pod koniec lutego 1944 r. Zdaniem amerykańskiego prezydenta należało wspólnie przełamać opór Mikołajczyka i całego rządu. „Stalin stwierdził, że polski rząd w Londynie jest grupą emigrantów, którzy nie reprezentują Polaków (…), zaś zbrojne podziemie w kraju pozostaje niewielkich rozmiarów”, informował Waszyngton Harriman w marcu.

W miesiącach poprzedzających wybuch powstania temat ten nie był konsultowany z sojusznikami. W liście do Roosevelta z 20 lutego 1944 r. Winston Churchill pisał jedynie: „Moim zdaniem formalne nawiązanie stosunków [między Polską a ZSRR – przyp. KW] nastąpi po ukonstytuowaniu się polskiego rządu w momencie wyzwolenia Warszawy, w których to okolicznościach będzie to czymś naturalnym”. Wynika więc z tego, że i w Londynie, i w Waszyngtonie za najbardziej prawdopodobny scenariusz uznawano oswobodzenie Warszawy przez Armię Czerwoną, nie zaś przez zbrojne powstanie.

W konsekwencji amerykańscy politycy i wojskowi naciskali na polskie władze emigracyjne, by Armia Krajowa ściśle współpracowała ze zbliżającymi się do Warszawy oddziałami radzieckimi. Zapewnienia premiera Mikołajczyka i pozostałych członków rządu o sile polskiego podziemia i możliwości jego samodzielnego działania nie robiły dobrego wrażenia w Waszyngtonie, gdzie wciąż priorytetowo traktowano wysiłek zbrojny ZSRR. Rudolf E. Schoenfeld, który reprezentował USA przy polskim rządzie na uchodźstwie, już w styczniu 1944 r. informował Departament Stanu o planach ujawnienia się Armii Krajowej w „odpowiednich okolicznościach”, co będzie wymagało konkretnego wsparcia militarnego i finansowego ze strony aliantów. Jednak mimo polskich nalegań tematu współpracy nie podjęto.

Wstrzymane kredyty dla polskiego podziemia

9 czerwca 1944 r. premier Mikołajczyk przekazał Amerykanom memorandum, w którym wnioskował o dostawy broni, amunicji i wyposażenia na potrzeby Armii Krajowej. W ramach umowy Lend-Lease 38 mln dol. miało zostać przeznaczonych na potrzeby zbrojnego podziemia i działalności krajowych struktur rządowych, 45 mln na produkcję broni i amunicji w Polsce oraz 7 mln na specjalny fundusz wydatków, który zostałby uruchomiony po wybuchu powstania (bez podania konkretnej daty). W depeszy do adm. Williama D. Leahy’ego, szefa sztabu prezydenta USA, Schoenfeld pisał, że Roosevelt pozytywnie odniósł się do prośby Mikołajczyka. Jednakże amerykański prezydent wykluczył przyznanie całej wnioskowanej sumy, uznając za bardziej realny kredyt w wysokości 10 mln dol., czyli w podobnej kwocie jak w dwóch poprzednich latach. Zarazem uzależnić miał przydzielenie funduszy od podjęcia przez Armię Krajową współpracy z wojskami radzieckimi.

Na marginesie należy wspomnieć, że w marcu 1944 r. Departament Stanu usilnie naciskał na transport polskiego złota (ponad 27 mln dol.) do USA, co ostatecznie nastąpiło. W konsekwencji majątek narodowy został rozdysponowany w amerykańskich bankach, a władze emigracyjne straciły nad nim bezpośrednią kontrolę.

O tym, jak poważnie USA traktowały ZSRR – kosztem Polski – świadczy depesza sekretarza stanu Cordella Hulla do Harrimana z 18 lipca 1944 r., w której nakazał on ambasadorowi powiadomienie władz radzieckich o planowanej pożyczce dla Armii Krajowej. Jak bowiem przekonywał Hull, „chcąc uniknąć politycznych implikacji, należy poinformować o tym odpowiednie radzieckie czynniki, podkreślając, że środki te mają zostać przeznaczone wyłącznie na cele militarne, aby utrzymać przy życiu oddziały walczące ze wspólnym wrogiem”. W przesłanej odpowiedzi Harriman szedł krok dalej i sugerował przekazanie Kremlowi szczegółowych list wydatków. „Rosjanie z pewnością nie dadzą wiary zapewnieniom polskiego ambasadora [w USA – przyp. KW] i niemal na pewno uznają, że te środki posłużą do wsparcia działań wymierzonych w ZSRR”, ostrzegał.

Zapewne ze względu na spodziewane obiekcje Moskwy Waszyngton przedłużał decyzję o wsparciu finansowym Armii Krajowej. O tym, że na obiecane 10 mln dol. Polacy będą musieli dłużej poczekać, przedstawiciel Departamentu Stanu poinformował ambasadora Jana Ciechanowskiego dopiero 5 sierpnia, czyli niemal tydzień po wybuchu powstania. A przecież to na ten cel miały zostać spożytkowane pieniądze. Ta wiadomość zaskoczyła ambasadora, który, jak sam przyznał, „był przekonany, że pierwsza część środków już trafiła do Polski”.

Amerykanie umywają ręce

Następnego dnia Harriman odbył rozmowę telefoniczną z polskim ambasadorem w Londynie. W notatce przesłanej do pełniącego obowiązki sekretarza stanu Edwarda R. Stettiniusa (w międzyczasie Hull poważnie zachorował) amerykański dyplomata przekazał niezadowolenie polskich władz z postawy Brytyjczyków i Amerykanów, którzy mimo obietnic dotąd nie wsparli walczącej stolicy. Dlatego polski ambasador prosił o pilne spotkanie z gen. Dwightem D. Eisenhowerem, naczelnym dowódcą alianckich sił zbrojnych. W odpowiedzi Stettinius podkreślił, że kwestia pomocy dla powstańców to obowiązek Brytyjczyków, w związku z czym Polacy powinni „zwrócić się do brytyjskiego szefa sztabów o takie wsparcie, jakie uważają za stosowne i pożądane”.

10 sierpnia Harriman informował Waszyngton o zakończonej wizycie Mikołajczyka w Moskwie (30 lipca-9 sierpnia). Jego zdaniem polski premier wyjechał „z większymi nadziejami na możliwość współpracy” z ZSRR, do czego miały się przyczynić zapewnienia Stalina o wsparciu powstania w Warszawie przez radzieckie lotnictwo. Słowa kremlowskich dygnitarzy Harriman przyjmował bez cienia krytycyzmu, o czym świadczy jego kolejna depesza do Departamentu Stanu: „Po rozmowie z [ministrem spraw zagranicznych Wiaczesławem] Mołotowem nie mam najmniejszych wątpliwości, że radziecki rząd szczerze pragnie porozumienia pomiędzy [emigracyjnym rządem] a Polakami w kraju”.

Marginalizacja powstania i rządu na uchodźstwie

Zaskakujące, że w dostępnych amerykańskich dokumentach z sierpnia i września 1944 r. temat powstania warszawskiego niemal nie istnieje. Departament Stanu, Harriman czy Schoenfeld koncentrowali się na rozstrzygnięciach politycznych, przede wszystkim na kwestii kształtu przyszłych granic i składu osobowego polskiego rządu. Co prawda, pojawiają się informacje o rozmowach w sprawie wsparcia militarnego dla powstańców, w tym dostaw broni i amunicji przez lotnictwo, czy prośby o udostępnienie radzieckich lotnisk, jednak nie ulega wątpliwości, że uwaga amerykańskich polityków koncentrowała się gdzie indziej.

Więcej – sądząc po ówczesnych wypowiedziach Amerykanów, wybuch powstania i jego dalsze losy pogorszyły notowania emigracyjnych władz. Wydarzenie, które miało być przełomowe nie tylko dla wysiłku zbrojnego w Polsce, ale także dla pozycji rządu Mikołajczyka, ostatecznie doprowadziło do jego marginalizacji. Już 12 sierpnia Harriman pisał do sekretarza stanu, że nadszedł czas, aby sprawdzić rzeczywiste intencje polskiego premiera: „Mam szczerą nadzieję, że władze brytyjskie mocno docisną Mikołajczyka i jego współpracowników i wymogą na nich szybkie i realistyczne działanie, czemu my [Departament Stanu – przyp. KW] powinniśmy sprzyjać”.

Trudno jednoznacznie ocenić działania administracji amerykańskiej po wybuchu powstania w Warszawie. Z jednej strony, Roosevelt mocno naciskał na Stalina o zgodę na udostępnienie radzieckich lotnisk alianckim samolotom niosącym pomoc polskiej stolicy. Jak pisał Harriman już po upadku powstania, fakt, że we wrześniu radziecki przywódca w końcu przychylił się do amerykańskich i brytyjskich próśb, „dobrze rokował na przyszłość”. Z drugiej jednak strony, Waszyngton szybko i bezkrytycznie przyjął tłumaczenie Kremla o wstrzymaniu ofensywy na prawym brzegu Wisły. Ponadto nie sprzeciwił się, kiedy korzystając z okazji, Stalin wprost uznał Polskę za przynależną do radzieckiej strefy wpływów.

Kilka dni po upadku powstania Harriman został zaproszony na kolację ze Stalinem, z którego to spotkania złożył szczegółowy raport Rooseveltowi. Co do Polski, radziecki przywódca jeszcze raz wyjaśnił amerykańskiemu ambasadorowi, dlaczego Armia Czerwona zatrzymała się na Pradze, mówiąc m.in. o wyższym usytuowaniu pozostałej części stolicy, a także o odsłonięciu prawej flanki. Przy okazji zbeształ tych polityków w USA, którzy podawali w wątpliwość „rosyjską dobrą wolę”. Wyraził też nadzieję, że Amerykanie i Brytyjczycy zdołają skłonić polskie władze na uchodźstwie do „większej współpracy” z tworzącym się rządem w kraju. Inaczej – ostrzegał – ZSRR samodzielnie rozstrzygnie kwestię składu przyszłego polskiego rządu.

Powstanie w amerykańskiej prasie

Obok konkretnego wsparcia militarnego i politycznego polski rząd liczył na zdobycie przychylności amerykańskiej opinii publicznej. Jednak wbrew nadziejom Mikołajczyka i jego gabinetu wybuch powstania w Warszawie nie wywołał większego zainteresowania amerykańskiej prasy. Skupiała się ona na opisywaniu ruchów wojsk amerykańskich i radzieckich, słusznie oceniając, że to od ich działań będzie zależał wynik wojny. Powstanie warszawskie traktowano co prawda z atencją, lecz uznawano za niemające większego znaczenia dla powodzenia całej koalicji antyhitlerowskiej. Zresztą brak korespondentów i zweryfikowanych źródeł powodował, że dzienniki w USA musiały opierać relacje niemal wyłącznie na radzieckich lub niemieckich doniesieniach.

Jeszcze 30 lipca 1944 r. gazeta „The Evening Star” informowała, że „rosyjscy żołnierze walczą w pobliżu” polskiej stolicy, co miało dowodzić ich gotowości do „zaatakowania Warszawy od południa i rozpoczęcia ofensywy wprost do Niemiec”. W następnym wydaniu zapowiadano zaś rychłe zdobycie Warszawy. 1 sierpnia, w dniu wybuchu powstania, dziennik pisał na pierwszej stronie, że „zmierzając z trzech kierunków, przy wsparciu setek myśliwców z czerwoną gwiazdą, rosyjscy i polscy żołnierze zaatakowali dzisiaj Pragę, przemysłowe przedmieście stolicy”. Tym samym Warszawa stała się „pierwszą aliancką stolicą, która słyszy huk wyzwalających dział”.

Kiedy jednak okazało się, że Armia Czerwona nie wkroczy do polskiej stolicy, zainteresowanie amerykańskiej prasy sytuacją w Warszawie drastycznie zmalało. Przeciętny czytelnik, a więc większość tamtejszej opinii publicznej, nie wiedział, co tak naprawdę dzieje się w mieście. Czy zostało wyzwolone przez czerwonoarmistów, czy też pozostawało w niemieckich rękach. Na to pytanie dzienniki nie dawały bezpośredniej odpowiedzi. Wciąż bowiem opierały swoje teksty na komunikatach niemieckiego bądź radzieckiego radia. Poza tym nastawiona na sensację prasa wolała pisać o konkretnych sukcesach wojsk alianckich niż o ogarniętej walkami Warszawie. Wizerunku Polski nie poprawiały kłótnie polityczne, tym bardziej widoczne, że coraz częściej do głosu dochodzili przedstawiciele komunistycznej lewicy.

„Polski ruch oporu zakończył trwające ponad miesiąc walki w Warszawie i ewakuował się ze stolicy z powodu braku żywności i broni. (…) Przez 34 dni Polacy informowali o ciężkich walkach, a cała sytuacja stała się źródłem coraz głębszego nieporozumienia między Rosjanami a polskim rządem na uchodźstwie”, pisał 4 września „The Evening Star”. Była to jedna z ostatnich informacji dotyczących powstania, wydrukowana w tym dzienniku miesiąc przed faktycznym zakończeniem walk.

Trwające ponad dwa miesiące powstanie doprowadziło do niemal całkowitej zagłady stolicy i jej mieszkańców. Nie osiągnęło żadnych zakładanych celów militarnych ani politycznych. W jego konsekwencji Armia Krajowa straciła zdolność operacyjną, a rząd na uchodźstwie został zmarginalizowany przez zachodnich sojuszników. Czy przebieg powstania mógł być inny w przypadku amerykańskiej pomocy? Wątpliwe. W tej części Europy karty już dawno rozdawał Związek Radziecki, z czego Amerykanie zdawali sobie sprawę i co aprobowali.

Fot. Joachim Joachimczyk/Muzeum Powstania Warszawskiego

Wydanie: 2019, 31/2019

Kategorie: Historia

Komentarze

  1. Radosław
    Radosław 31 lipca, 2019, 12:07

    Z tekstu wynika, że Roosevelt nie tyle oszukiwał Sikorskiego, co sprytnie podsycał jego urojenia, butę i sny o potędze – a on wierzył, bo wierzyć chciał i jeszcze budował na tym swoją pozycję w operetkowym „rządzie emigracyjnym”. Sikorski, oficer armii, której (byłe) siły lotnicze pozostawały w tyle za światem o co najmniej dekadę, snuł jakieś fantasmagorie o desantach lotniczych! Przecież to po prostu śmieszne, groteskowe i żałosne. Zresztą, kompletna klęska operacji „Market Garden” w Holandii dowiodła jasno, ile były warte wizje Sikorskiego.
    I tak się snują przez pokolenia i wieki te polskie omamy, jak błędne ogniki sprowadzając naród polski w bagienne topiele. Ta śmieszna wiara, że Amerykanie wprost marzyli, żeby pomnożyć przez trzy swoje straty wojenne, walcząc o polską nędzę, która kojarzyła im się jedynie z polskimi emigrantami-analfabetami. To polskie przekonanie, że gdyby nie Stalin, to Polska zostałaby wręcz utopiona w amerykańskich dolarkach z Planu Marshalla – bo przecież powszechnie wiadomo, że Amerykanie to naród największych na świecie altruistów, którzy uwielbiają topić kapitał w beznadziejnych przedsięwzięciach. I ciągną się te polskie mity jak, nie przymierzając, smród za wojskiem. A Amerykanie po prostu dobrze liczą. W latach 80-tych zainwestowali w tzw. demokratyczną opozycję w Polsce jakieś 100 mln. dolarów. Po 1989 roku same tylko kontrakty lotnicze i zbrojeniowe przyniosły im dziesiątki miliardów dolarów, a kolejne miliardy w kontraktach zbrojeniowych i gazowych już czekają w kolejce, by zapełnić amerykańskie konta. A co mają Polacy? Wiarę w swoją potęgę.
    Przyjedzie Trump, znowu powie coś o „wielkim polskim narodzie” i nad Wisłą znowu zapanuje ekstaza. Szkoda tylko, że jakoś umyka polskiej uwadze fakt, że hasłem wyborczym Trumpa było uczenienie AMERYKI wielką. M.in. poprzez wykorzystywanie takich państw klienckich, w jakie post-solidarnościowe „elity” zamieniły Polskę.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Anonim
      Anonim 7 sierpnia, 2019, 12:46

      Przykry jest to komentarz dla nas, ale wydaje się prawdziwy.

      Odpowiedz na ten komentarz
      • Radosław
        Radosław 10 sierpnia, 2019, 17:32

        No może trzeba czasem uderzyć bezceremonialnie, bez owijania w bawełnę, żeby coś dotarło. Problem polega na tym, że dociera tylko do ludzi, którzy i tak wiele rozumieją. Natomiast fantaści i głupcy (do których swoje refleksje adresuję) zamiast w piersi, uderzą w tony narodowej obrazy. Jak na szkolnych wywiadówkach – przychodzą, słuchają i przejmują się rodzice uczniów, z którymi większych problemów nie ma. Natomiast rodziciele największych chuliganów albo bezkrytycznie bronią swoich latorośli, albo w ogóle się na zebraniach nie pojawiają.

        Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy