Rosja chce Władimira Wielkiego

Rosja chce Władimira Wielkiego

Wybory 2003 do Dumy to ostateczny rozbrat z Rosją a la Borys Jelcyn Rosjanie lubią symbole i gotowi są wyciągać daleko idące wnioski ze zbiegów okoliczności. Może dlatego, kiedy w nocy z soboty na wyborczą w Rosji niedzielę 7 grudnia Władimirowi Putinowi jego ukochana suczka, labradorka Koni, wydała na świat ośmioro szczeniąt – sześć czarnych i dwa jasne, jak skwapliwie poinformowały wszystkie stacje radiowe i telewizje – tysiące Rosjan uznało to za szczęśliwy znak dla ich prezydenta, ale także dla całego kraju. „Władimir Władimirowicz jest naszym mężem opatrznościowym”, mówili do kamer kolejni rozmówcy przed moskiewskimi punktami głosowań. Prokremlowscy dziennikarze już sami do mikrofonów dodawali, że labradorkę Koni Putin dostał w prezencie od ministra ds. nadzwyczajnych, Siergieja Szojgu, a Szojgu „jak wiadomo, jest jednam z przywódców bloku Jedna Rosja”. Postawienie na tle tej anegdoty tezy, że – zaskakujący nawet dla zaprzysięgłych zwolenników Putina – wielki sukces wyborczy Jednej Rosji to przede wszystkim wynik oszczenienia się psa, choćby nawet prezydenckiego, byłoby oczywiście nieporozumieniem. Ale ponad 37% głosów, które zebrała partia Jurija Gryzłowa i Szojgu, to wynik bez wątpienia trudny do wytłumaczenia jedynie poprzez pryzmat klasycznie zachodnio pojmowanego racjonalizmu. „Rosjanie wybrali cara”, napisał w minionym tygodniu dziennik „Kommiersant” i najciekawszy w tej konstatacji (dotyczącej wszak wyborów do parlamentu, a nie prezydenta) wydaje się fakt, że niemal dokładnie takich samych słów użyła inna rosyjska gazeta, „Niezawisimaja”, kiedy w grudniu 1999 r. – a Putin wówczas był dopiero „zaledwie” premierem – komentując ówczesne wybory do Dumy. I w tamtym bowiem, i w obecnym przypadku rezultat głosowania na rosyjskich deputowanych w istocie był wskazaniem na zwycięzcę elekcji prezydenckiej. W marcu 2000 r. wygrał ją…Władimir Putin. 14 marca 2004 r. walkę o Kreml też wygra Putin. W Rosji jest to dzisiaj pewne aż do takiego stopnia, że w dyskusji, jaką prowadzili w powyborczym studiu telewizyjnym między sobą socjolog Jurij Lewada i politolog Gleb Pawłowski, mowa była jedynie o tym, czy Putin wygra za trzy miesiące w pierwszej rundzie, czy też ewentualnie przeżyje gorycz konieczności wygrania prezydentury dopiero w dogrywce. Politycy, którzy przegrali wybory do Dumy – poczynając od liberałów z Jabłoka po komunistów Giennadija Ziuganowa – gotowi byli w pierwszych dniach po wyborach mówić o rzekomych cudach nad urną (Ziuganow np. twierdził, że „dosypano” ponad 3,5 mln głosów), a także o nierównej walce w kampanii, w sytuacji kiedy główne media, zwłaszcza elektroniczne, skoncentrowały się niemal całkowicie na wspieraniu i reklamowaniu proputinowskiej Jednej Rosji. Przytaczano przykłady nacisków wywieranych przez władze lokalne na wyborców, by głosowali na blok proprezydencki. Zdarzały się ponoć tak kuriozalne sytuacje, jak wynagrodzenie mieszkańców jednego z miast na Syberii wznowieniem dostaw centralnego ogrzewania do mieszkań za masowe poparcie dla Jednej Rosji. Bez wątpienia demokratyczne reguły gry nie zawsze były w pełni stosowane. Ale nie to jest głównym powodem zwycięstwa zwolenników Władimira Putina (trzy partie otwarcie go wspierające mają praktycznie połowę mandatów w Dumie) i klęski ugrupowań liberalnych w stylu zachodnim, tj. Jabłoka i Sojuszu Sił Prawicowych, którym udało się wprowadzić do parlamentu zaledwie po trzech deputowanych z okręgów jednomandatowych (próg wyborczy wynosił 5%). „Rosja pokazała, że ma swoją własną kulturę polityczną „, napisał po wyborach korespondent Agencji Reutera. Jeśli odrzucić z tej opinii chętnie używane w wielu komentarzach lamenty, że z rosyjskiego parlamentu „demokratów” wyparli między innymi faszyści (np. zwolennicy populisty Władimira Żyrinowskiego), widać wyraźnie, że rosyjska opinia publiczna 2003 r. w sposób symboliczny, ale już ostateczny wzięła rozbrat z Rosją a la Borys Jelcyn, czyli z prymatem w tamtejszej polityce demokratycznego chaosu nad zbiurokratyzowanym w specyficznym, narodowym stylu nacjonalizmem. Władimir Putin zawsze dobrze wyczuwał nastroje społeczne. Jeszcze zanim został prezydentem w pierwszej kadencji, publicznie skrytykował wszechobecne w końcówce rządów Jelcyna „rozpiździajstwo”, czyli słynne rosyjskie „jakoś to będzie”. W słynnym tekście opublikowanym w „Niezawisimoj Gazecie”, nazwanym nie bez racji przez komentatorów „najbardziej gorzką oceną Rosji od dziesięcioleci”, obecny prezydent napisał z bolesną szczerością: „Po raz pierwszy w ciągu ostatnich 200-300 lat Rosja stoi w obliczu realnej groźby, że stanie się państwem drugo-,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 51/2003

Kategorie: Świat