Niestety, obawiam się, że takich Starachowic jest w Polsce więcej – mówi Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, wiceprzewodniczący SLD – Jak się pan czuje w SLD? Po aferze z reporterem „Newsweeka” mówił pan, że czuje się źle. Że przyszli nowi koledzy i nie jest tak, jak trzeba. A teraz, po Starachowicach? – Moje samopoczucie się nie poprawiło. Niestety, obawiam się, że takich Starachowic jest w Polsce więcej. Żyjemy w dobie kryzysu ekonomicznego, trochę nienormalnego rozwoju, w dobie kryzysu wartości moralnych. W Polsce nie ma instynktu państwowego. Lokalne sitwy, bo uciekałbym od słowa mafia, funkcjonują w większości polskich miast i miasteczek. Z tym że – mam nadzieję – większość nie przekracza granic prawa. – Dlaczego tak się dzieje? Jak te sitwy się rodzą? – Kiedyś mówiłem, że powołanie powiatów i województw może okazać się mało efektywne, bo zabraknie nam elit. Polska przez lata była państwem scentralizowanym. To oznacza, że w terenie, w tych przykładowych Starachowicach, był potrzebny wykonawca poleceń z góry. Im bardziej był bezmyślny, ślepo realizujący polecenia, tym lepszy. Rewolucja samorządowa spowodowała zapotrzebowanie na lokalne elity. A ich brakuje. Wskutek tego do samorządu dostali się ludzie nie z instynktem państwowym, ale z łokciami, z największą zdolnością do radzenia sobie w życiu. I to nie zawsze zgodnie z prawem. Druga uwaga – po roku 1989 zablokowała nam się migracja wewnętrzna. Migracja powoduje, że jednostki się wybijają, że nie ma zasiedziałych interesów ani fałszywej solidarności środowiskowej. Ilu zdolnych, energicznych ludzi ze Starachowic ma szansę zrobić karierę w Kielcach, w Warszawie? Jeden, dwóch… Reszta zostaje na miejscu. A musi jakoś realizować swoje aspiracje. – I bardzo często wpada w złe towarzystwo. – W Polsce jest podglebie dla tego rodzaju nieformalnych grup. Gruntem są związki towarzyskie. W Starachowicach oni wszyscy chodzili do jednego przedszkola, do jednej szkoły, pracowali w jednym zakładzie, czyli w Starze. Wyrosła nam taka monokultura i zaczęła się spaczać. Jak każdy zamknięty krąg. – Ale dlaczego SLD, gdy powstawał, przyjął tych ludzi do swego grona? – Ci ludzie, oprócz karier przestępczych, o których nie wiedzieliśmy, robili także normalne kariery. Dzisiaj dla mnie problemem nie jest Jagiełło ani ci dwaj aresztowani samorządowcy. Dla mnie problemem są ich koledzy z Starachowic, z Kielc, którzy od 26 marca byli bezradni. Mówię to w kategoriach pretensji także do siebie, że nie potrafiliśmy wprowadzić mechanizmu odpowiedzialności w życiu publicznym. Jeśli coś się stanie, nasz współpracownik popełnia wykroczenie, przestępstwo, łamie normy moralne, nie bardzo wiemy, co robić. Albo bezradnie czekamy na decyzję sądu, albo bardziej zaradnie, ale tak naprawdę bezradnie, próbujemy znaleźć usprawiedliwienia. – Nie bardzo wiemy, co robić, czy nie mamy siły? – Przede wszystkim nie mamy takiego nawyku. Na świecie w podobnej sytuacji na wszelki wypadek stosuje się zasadę nieufności. Mogę tu przytoczyć przykład moich współpracowników, którzy nie łamali prawa, ale naruszyli pewne standardy, które chciałbym, żeby wokół mnie funkcjonowały. I odeszli. – Nie odpowiedział pan na pytanie, dlaczego poprzyjmowaliście do SLD tak wielu ludzi, których dziś się wstydzicie. Dlaczego faceci ze Starachowic byli w SLD? – Tworzyliśmy SLD w 1999 r. Wtedy już było wiadomo, że wkrótce zaczniemy rządzić. Wcześniej, w wyborach samorządowych, wystawiliśmy 52 tys. kandydatów. Nie było szans wszystkich sprawdzić. W efekcie do Sojuszu trafiło wiele osób, które potraktowały go jako przedsiębiorstwo zorganizowane wokół idei zysku. – Nie wiedzieliście, że tak będzie? – Wiedzieliśmy. Ale trzeba było te 52 tys. kandydatów znaleźć. Nie tylko my popełnialiśmy takie błędy. Mogę tu przytoczyć liczne przykłady samorządowców z innych ugrupowań, którzy już są po wyrokach! Akurat tego media nie zauważyły. – Może więc nie warto było wystawiać tylu kandydatów? – Przecież chodziło o to, żeby jednak stworzyć jakiś mechanizm budowania nowych elit. Dramat III RP polega na tym, że nie ma w niej wykształconych elit, kierujących się poczuciem obowiązku wobec państwa. Weźmy Sejm, niedawną debatę o Starachowicach. Oczekiwałem, że będzie to próba dyskusji o źródłach takich sytuacji. O tym, co trzeba zrobić, żeby ograniczyć podobne zjawiska. Tymczasem mieliśmy skrajnie polityczną awanturę. Stawiam tezę: ugrupowania opozycyjne robią zasadniczy błąd, ponieważ atakowanie policji i wymiaru sprawiedliwości przed ustaleniem czyjejkolwiek
Tagi:
Robert Walenciak









