Artykuł Marka Beylina o filozofie Tadeuszu Krońskim bardzo mnie zainteresował i przypomniał mi spory polityczne należące już do historii idei, ale do dziś zachowujące pewne praktyczne znaczenie. Tadeusz Kroński jest szerzej znany dzięki Miłoszowi, który się z nim przyjaźnił i uważał go za swojego mentora. W zaciekawiający sposób pisał o nim jako o wysoce nieprzeciętnej osobowości i wnikliwym myślicielu. Wyrobić sobie pogląd o Krońskim jedynie na podstawie tekstów, jakie pozostawił, można tylko w grubym przybliżeniu, ale Marek Beylin zna go przez pośrednictwo ojca, jego ucznia i przyjaciela, a taką znajomość można uznać za bliską. Osoby nieprzychylnie nastawione do Krońskiego z lubością cytują jego słowa z listu do Miłosza o „sowieckich kolbach”, którymi w tym kraju „nauczymy ludzi myśleć racjonalnie i bez alienacji”. W Polsce niczego się tak nie pamięta jak wyrażonek, którym można przypisać kompromitujący sens, czy będzie to „obcinanie rąk” Cyrankiewicza, czy „Kiszczak człowiek honoru” Michnika. Ludziom mającym złą wiarę niczego nie można wytłumaczyć, ale odnotować, po to żeby było odnotowane, trzeba: Kroński wyraził się ironicznie i parabolicznie i nie było w jego słowach cienia pochwały indoktrynacji za pomocą terroru. Beylin pisze, że te słowa były „moralnie nie do obrony”, moim zdaniem nie do obrony były stylistycznie. Znałem Krońskiego, jak student zna profesora, i nieco więcej. Wpłynął on w pewnym stopniu na moje życie. Zaprzyjaźniona pani powiedziała mi niedawno: „Gdyby nie Kroński, byłbyś dziś senatorem z partii PiS”. Czytelnik się domyśla, że nie jest to dla mnie powód, aby wspominać Krońskiego źle. Było tak: po manifestacjach przeciw rozwiązaniu „Po Prostu” jesienią 1957 r. w PZPR na Uniwersytecie Warszawskim przeprowadzono weryfikację członków. Zostałem wezwany przed komisję obradującą pod przewodnictwem sympatycznej z wyglądu, spokojnej, czarnookiej pani Majerowej (w życiorysie brygada międzynarodowa w Hiszpanii) i kwalifikowałem się do skreślenia. Aliści najbardziej słuchany, cały czas uśmiechnięty członek tej komisji prof. Kroński skutecznie mnie wybronił. Piszą, że był bezpartyjny, ale ja go nieraz słyszałem przemawiającego na zebraniach partyjnych i jego wypowiedzi robiły na mnie duże wrażenie. Najpełniejszą jego charakterystykę dał Andrzej Walicki w książce „Zniewolony umysł po latach” (rozdział „»Tygrys« i »odwilż«”). Przedstawia go tam i w anegdotycznym stylu jako pamiętnikarz, i z precyzją historyka idei. Walickiego zastanawia dystans Krońskiego do „odwilży”, do przemian październikowych. To samo zastanawiało Miłosza. Pisze w „Rodzinnej Europie”, że miał o to żal do „Tygrysa”, podejrzewał go o małoduszność, o niepotrzebnie przedłużoną ostrożność, „stąpanie na miękkich łapach”. Jeżeli jest tak wstrzemięźliwy, to znaczy, że za wcześnie i że nie widzi „odwilży”, „na razie nic poza krótkotrwałym porywem”. A może wstydził się naśladować tych, co zmienili poglądy o 180 stopni? Miłosz nie był jednak na właściwym tropie. Dzięki przemianom 1956 r., swobodom kulturalnym i w szczególności zaprzestaniu terroru wszyscy poczuli ulgę (o jakiej ludzie Solidarności nie mieli pojęcia), a wielu szczęście w najdosłowniejszym sensie tego słowa. I Kroński nie był wyjątkiem. Co go różniło od wielu kolegów i przyjaciół, to obawa przed drugim etapem, a w końcu upadkiem socjalizmu. Wcale nie wierzył, że stalinizm może wrócić. Bał się, że może nastąpić to, co teraz w Polsce mamy. W tamtych warunkach, gdy z więzień wyszli dyszący pragnieniem zemsty „żołnierze wyklęci”, gdy ogół nie myślał o panującej władzy inaczej jak „żydokomuna”, a zajadły politycznie Kościół wprowadziłby kontrrewolucję nie kulturalną, lecz powszechną, byłaby to „rewolucja przeciwnie skierowana”. Leszek Kołakowski takich obaw nie miał, bo w myśleniu politycznym już kierował się zdrowym rozsądkiem, a zdrowy rozsądek nie chwyta dziejowych perwersji. Dla ludzi zdrowego rozsądku Jedwabne to rzecz absurdalna i niemożliwa, dopóki się nie stanie. Pamiętam zebranie partyjne, na którym Kroński wygłosił gwałtowno-sardoniczne przemówienie, w którym piętnował zwolenników drugiego etapu przemian, określając ich słowem „wściekli”, wziętym z języka rewolucji francuskiej. Charakterystyka tych „wściekłych” wypisz wymaluj pasowała do Kołakowskiego (nie było go wtedy). Nie osłabiło to przyjaźni między nimi, bo nie wściekłych się bał, lecz tych, którzy by przyszli po nich. Dlaczego „wściekli”, tacy nietolerancyjni wobec innych, uważali Krońskiego za swego? Bo wiedzieli, dlaczego on nie chce „drugiego etapu”. Historyk filozofii z Uniwersytetu Śląskiego Czesław Głombik, bodajże magistrant Krońskiego, przebadał materiały z jego pobytu w 1956 r. na Uniwersytecie Karola w Pradze. Ku zdumieniu słuchaczy, wśród których byli jego znajomi sprzed wojny, ostrzegał przed przemianami, jakie zachodziły w Polsce. Jeżeli on to mówił ze strachu, to ze strachu przed tym, co by się