Po zamachach żądzy odwetu nie ma, ale coraz częściej słychać pytanie, dlaczego do nich doszło i kto w samej Francji jest za to odpowiedzialny Policjanci uzbrojeni w broń długą, kolumny wojskowych pojazdów na autostradach, flagi opuszczone do połowy masztów – tak kilka dni po zamachach w Paryżu wyglądają francuskie miasta. – Boimy się – przyznaje Wojtek, Polak od kilkunastu lat mieszkający w Paryżu. – Ludzie barykadują domy, przyglądają się, kto idzie obok. Strach widać na ulicach. Potężne paryskie korki są jeszcze większe, bo ludzie boją się jeździć metrem czy autobusem i wybierają swoje auto. W pierwszym momencie był szok. – Nie wiedzieliśmy jeszcze dokładnie, co się stało – mówi pani Joanna, od kilkudziesięciu lat mieszkanka podparyskiej gminy Évry. – Ludzie ostrzegali się nawzajem, wysyłali SMS-y, żeby nie iść do supermarketu czy do jakiejś dzielnicy, bo coś tam się dzieje. Oczywiście zwykle nie była to prawda, ale w pierwszych godzinach po zamachu dominował chaos. Potem do głosu dorwali się ci, którzy chcieli zaistnieć, którzy rzekomo wiedzą najlepiej. – Na portalach społecznościowych zaroiło się od fałszywych informacji: o nowych strzelaninach, aresztowaniach, znalezionych bombach, na krótko z pewnością zapanowała jakaś psychoza – wspomina Wojtek. – To tu, w Courcouronnes, w gminie Évry, urodził się jeden z zamachowców – opowiada pani Joanna. – Jak więc nie ulec psychozie, gdy do miasteczka wkraczają żołnierze w pełnym uzbrojeniu, a nad domami krąży wojskowy helikopter ze snajperem? Jeszcze później do głosu dorwali się politycy. Lewicowy prezydent François Hollande przekonywał, że zamachowców zlikwiduje bez skrupułów, gdziekolwiek by się ukryli. Nicolas Sarkozy, marzący o powrocie do Pałacu Elizejskiego, apelował, by wszystkich z kartoteką „S” (działalność antypaństwowa) natychmiast deportować. Dokąd – tego nie powiedział. Zresztą nim został prezydentem, Sarkozy był ministrem spraw wewnętrznych, ale wtedy w rozprawie z imigrantami rzekomo przeszkadzał mu prezydent Chirac. Głos zabrała też Marine Le Pen, szefowa nacjonalistycznego Frontu Narodowego. Zwolenniczka obrony wartości chrześcijańskich w bliskim sojuszu z Putinem tym razem była bardzo powściągliwa. – Socjaliści walczyli ze mną, a prawdziwy wróg jest od nich znacznie groźniejszy – powiedziała. Paradoksalnie to niedopowiedzenie, nienazwanie wprost owego wroga otworzyło pole do różnych dociekań. Francuzi zaczęli się zastanawiać, co się stało z ich krajem. I dlaczego piątkowa tragedia w ogóle miała miejsce. Ta refleksja przyszła na końcu, ale wydaje się, że jest najważniejsza. – To pytanie zwykłych ludzi do całej klasy politycznej – przekonuje Nicolas, mąż pani Joanny. – Nie ma tu żądzy odwetu, Francji nie grożą pogromy muzułmanów, imigrantów czy szerzej – obcych. Francuzi chcą wiedzieć nie tyle, kto to zrobił, ile dlaczego. Biali w odwrocie Francuski model multikulti ma długą tradycję, wspieraną przez kolejne ekipy rządzące. Niepodległość dana byłym koloniom niewiele zmieniła w ich relacjach z metropolią. Tak samo jak przed laty Paryż dla zwykłych mieszkańców, ale i dla elit był ziemią obiecaną. Studia we Francji były przepustką do lepszego życia, francuski paszport, który bardzo łatwo można było uzyskać, dawał niemal gwarancję pracy i mieszkania w Europie. Algierczycy tak dramatycznie walczący o swoją niepodległość, gdy już ją zdobyli, rozczarowani jej codziennością dobrowolnie oddali się w ręce niedawnych wrogów. W Czadzie, Nigrze czy Republice Środkowoafrykańskiej stosunki kolonialne trwają w najlepsze, ku zadowoleniu obydwu stron. Do dziś, gdy w Bangi, stolicy RŚA, ląduje samolot Air France, miejscowi nie mają nic do powiedzenia – procedurę lądowania i startu prowadzi Francuz, odprawą i kontrolą bagażu zajmują się francuscy urzędnicy, a na płycie lotniska samolotu pilnują francuscy żandarmi. Taki układ jest korzystny dla obu stron – zwalnia z odpowiedzialności lokalne elity, pozwala im na bezkarne nurzanie się w odmętach władzy, zapewnia zastrzyk gotówki w razie potrzeby i osobiste bezpieczeństwo, gdy poddani powiedzą dość. Zin el-Abidin ben Ali, obalony prezydent Tunezji, uciekł właśnie do Francji, „pożyczając” ze skarbca miliony dolarów. Mobutu Sese Seko, dyktator Zairu, nim zmarł na raka w Maroku, leczył się w paryskich klinikach, korzystając nie tylko z dobrodziejstw medycyny, ale również z wojskowych doradców, broni i pieniędzy. Wspieranie nic nieznaczących w świecie satrapii to atrakcyjna










