Los amerykańskich wyborów rozstrzygną wyborcy w zaledwie 11 stanach Z formalnego punktu widzenia wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych zawsze odbywają się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, jednak faktycznie trwają już od kilku tygodni. Wszystko za sprawą early voting, czyli wcześniejszego głosowania – pocztą lub osobiście w specjalnych punktach. Celem jest zwiększenie frekwencji przez umożliwienie oddania głosu również osobom pracującym we wtorki. Pomysł bardzo praktyczny i świadczący o przywiązaniu do fundamentalnych wartości demokratycznych. W skali całego państwa sprawia jednak wrażenie zupełnie zbędnego, ponieważ w wielu stanach wyniki wyborów były znane wiele miesięcy przed prawyborami. Jeżeli spojrzymy na mapę USA w perspektywie kolejnych prezydenckich kampanii wyborczych, okaże się, że mamy trzy grupy. W skład pierwszej wchodzą takie stany jak Utah, gdzie demokrata nie wygrał od 1964 r. – zresztą był to jeden z bardzo nielicznych wyjątków od reguły, bo między 1916 r. a 2012 r. kandydat Partii Demokratycznej wygrał wybory prezydenckie w tym stanie jedynie czterokrotnie. Druga grupa jest odwrotnością pierwszej i obejmuje stany, w których nie ma czego szukać kandydat Partii Republikańskiej. Przykładem są tutaj Hawaje. Odkąd w 1960 r. zostały pełnoprawnym stanem, republikanin wygrał tam tylko dwa razy. I wreszcie trzecia grupa to stany, które głosują za kandydatem raz jednej partii, raz drugiej. Te swing states (stany wahające się) są języczkiem u wagi. Nic dziwnego, że właśnie im kandydaci i partie poświęcają najwięcej czasu i pieniędzy. Kto się waha W tym roku stanów wahających się jest 11: Floryda, Iowa, Karolina Północna, Kolorado, Michigan, Newada, New Hampshire, Ohio, Pensylwania, Wirginia, Wisconsin – osobny przypadek stanowi Utah, gdzie kandydat partii trzeciej Evan McMullin idzie łeb w łeb z Hillary Clinton i Donaldem Trumpem. Znaczenie tych najmniejszych, np. New Hampshire (cztery głosy w Kolegium Elektorskim), jest minimalne, ale bez sukcesu w choćby części największych, takich jak Floryda (29 głosów), Pensylwania (20) czy Ohio (18), nie ma prezydentury. To dlatego w amerykańskich mediach co chwila pojawiają się wyniki sondaży z tych stanów, a dziennikarze i politycy ekscytują się nawet minimalnymi zmianami poparcia dla kandydatów. Sondaże wskazują, że Hillary Clinton ma przewagę gwarantującą zwycięstwo w sześciu stanach, Donald Trump zaś w trzech. W dwóch pozostałych różnica poparcia jest tak niewielka, że opierając się na wynikach badań opinii publicznej, nie sposób przewidzieć, jaki będzie ostateczny wynik głosowania. Na korzyść republikańskiego kandydata przemawia to, że w ostatnich dniach Hillary Clinton musiała stawiać opór kolejnej wielkiej fali negatywnej publicity spowodowanej wznowieniem przez FBI dochodzenia w sprawie wykorzystywania przez nią prywatnego serwera e-mailowego do celów służbowych. Trumpowi sprzyja również to, że cieszy się większą popularnością w dwóch kluczowych dużych stanach: na Florydzie i w Ohio. Chociaż jednak poparcie dla niego w skali całego państwa wyraźnie wzrosło, nie on jest faworytem, a nowe informacje o powiązaniach jego firm, sztabu wyborczego i jego samego z Rosją dostarczają demokratom amunicji do kolejnych ataków. Telefon ostatniej szansy O zwycięstwie w tych stanach, gdzie różnice w poparciu dla kandydatów są w granicach błędu statystycznego, zadecydują nie tylko bardzo agresywne często reklamy wyborcze, lecz także działania mające zmobilizować wyborców do pójścia do urn. W Stanach Zjednoczonych nie ma ciszy wyborczej, więc ochotnicy w sztabach kandydatów do ostatniej chwili będą dzwonić do zarejestrowanych wyborców i znanych sympatyków, przypominając o tym, że trzeba zagłosować. Będą przypominać, ale i proponować pomoc w dotarciu do komisji wyborczej – a poza tym straszyć wizjami przyszłości, w której prezydentem zostanie konkurent. W tym roku przewaga w operacjach get out the vote prawdopodobnie będzie po stronie Hillary Clinton i Partii Demokratycznej, która znacznie więcej zasobów i uwagi poświęciła na rozbudowywanie tzw. maszyny wyborczej, czyli sieci biur wypełnionych pełnoetatowym personelem i ochotnikami pracującymi w ostatnich dniach kampanii praktycznie bez przerwy. Z kolei zwolennicy Trumpa postawili głównie na taktykę odwrotną – podejmowanie działań demobilizujących wyborców Clinton i osób skłaniających się do głosowania na nią. Cel swój mogą osiągnąć na różne sposoby: utrudniając rejestrowanie się jako wyborca (w USA, żeby móc zagłosować w wyborach, najpierw trzeba










