Strata czasu

Strata czasu

Historia cofania zegarków pokazuje, że człowiek od zawsze próbował wygrać z naturą

Lada moment znów się zacznie. O godz. 2 w nocy z 30 na 31 października wszyscy w Polsce i wielu innych miejscach na świecie cofną godzinowe wskazówki zegarków o jeden pełny obrót. Tej nocy, przynajmniej teoretycznie, pośpimy 60 minut dłużej, ale niedługo po wstaniu z łóżek zauważymy znacznie mniej korzystne skutki tej zmiany. Za oknem zacznie się robić ciemno godzinę wcześniej, a biorąc pod uwagę fakt, że pędzimy ku zimowemu przesileniu, więc dzień i tak robi się coraz krótszy, nie nacieszymy się światłem słonecznym. W polskim przypadku oznaczać to będzie konieczność włączania lamp w domach już w okolicach godz. 16, powroty z pracy i szkoły w ciemnościach i trwającą długie miesiące aurę ogólnego znużenia i półmroku. Wraz ze zmianą czasu z letniego na zimowy, przypadającą zawsze w nocy z soboty na niedzielę w ostatni weekend października, ożywi się publiczna debata o sensie tego procederu. Tradycjonaliści przypomną, że zegarki są przestawiane od przeszło stulecia (w Polsce po raz pierwszy w 1919 r.) i nikomu do tej pory to nie szkodziło, a jeżeli komuś brakuje słońca, może przecież wstawać wcześniej. Przeciwnicy zapewne również sięgną do historii i będą argumentować, że przyczyny, dla których zmianę czasu w ogóle wprowadzono, nie mają już nic wspólnego ze współczesnym światem i dzisiejszym tempem ludzkiego życia.

Najwytrwalsi szperacze genezę zmiany czasu znajdą już w starożytności. Rachmistrzowie i astronomowie na dworze egipskich faraonów studiowali ruchy słońca na niebie tak precyzyjnie, że wpadli na pomysł stworzenia lat przestępnych. Co cztery lata składali po prostu w jeden dzień ćwiartkę, która zostawała im z każdego roku astronomicznego. Z kolei Rzymianie, bardzo przywiązani do równego podziału doby na dzień i noc – co oczywiście przez większość czasu jest sprzeczne z rytmem natury – odmierzali czas dzięki coraz bardziej precyzyjnym zegarom wodnym. Jednak to, co dzisiaj znamy jako zmianę czasu z letniego na zimowy lub odwrotnie, ma korzenie we współczesności, a ściślej w nierozerwalnym od przynajmniej czterech wieków związku człowieka z produktywnością i maksymalizacją zysków.

Pierwsi teoretycy zmiany czasu chcieli ją wykorzystać do celów praktycznych, a dokładniej do swojej własnej pracy. George Hudson, XIX-wieczny nowozelandzki botanik, strasznie się denerwował, że coraz krótsze dni uniemożliwiają mu prowadzenie badań terenowych, a także polowania, które uwielbiał. Zaproponował więc cofanie wskazówek zegara, pierwotnie aż o dwie godziny, bo tylko wtedy robiło to odpowiednią różnicę. Kilkanaście lat po Hudsonie (swój postulat sformułował w 1895 r.) bieg wydarzeń zdominowała I wojna światowa, więc całe myślenie o innowacjach i zmianach społecznych podporządkowano celom z nią związanym, czyli bezpieczeństwu i zwiększeniu szans na militarny triumf. Kolejne mocarstwa zaczęły szukać sposobu na maksymalizację produkcji przemysłowej i energii obywateli.

Pierwsi byli Brytyjczycy, którzy odkurzyli starą ideę przesuwania wskazówek zegara, modną zwłaszcza we wcześniejszych wiekach, w czasie rewolucji przemysłowej. Wtedy chodziło o to, by jak najwięcej ludzi mogło pracować jak najdłużej przy świetle dziennym. Teraz do równania dołączono element wojskowy – ćwiczenia, przygotowanie broni, walkę w okopach. Wielkimi zwolennikami zmiany czasu w celu wydłużenia ludzkiej aktywności i lepszego jej wykorzystania byli chociażby Winston Churchill i Arthur Conan Doyle. Jednocześnie pomysł ten zyskiwał aprobatę polityków pruskich, francuskich i amerykańskich. Za oceanem zmianę czasu oficjalnie usankcjonowano ustawą federalną w 1918 r., przy okazji dzieląc kraj na strefy czasowe.

Choć w gruncie rzeczy nieszkodliwe dla przeciętnego człowieka, przesuwanie zegarków dwa razy do roku, raz do przodu i raz do tyłu, początkowo napotykało spory opór społeczny. Przedstawiane ludziom jako element wojennej strategii Bismarcka czy Churchilla, krytykowane było zwłaszcza przez ruchy robotnicze, które widziały w tym kolejne opresyjne narzędzie kapitalizmu, mające służyć eksploatacji klas pracujących. Widziano też w nim przejaw dystopijnej polityki, walki z naturą w imię coraz większej produktywności i uprzemysłowienia. Jonathan Crary, eseista i teoretyk kultury związany z nowojorskim Uniwersytetem Columbia, w książce „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu” buduje nawet ciąg przyczynowo-skutkowy pomiędzy wprowadzeniem zmiany czasu a późniejszymi eksperymentami przemysłowymi, typowymi dla reżimów totalitarnych.

Owładnięty obsesją pokonania sił natury w imię niemal stuprocentowej wydajności gospodarczej był zwłaszcza Józef Stalin. W tym celu gotów był odwracać bieg rzek i budować gigantyczne miasta na pustkowiach, ale też interesował się ideą sieci wystrzelonych na orbitę luster, które odbijałyby światło słoneczne, tak żeby na Syberii zawsze było go wystarczająco dużo do długiej pracy bez konieczności używania sztucznego oświetlenia. Ostatecznie większość tych projektów pozostała w sferze fantazji, ale doskonale ilustrowały one trend zapoczątkowany przez Hudsona. Marzący o nieskończenie wysokiej wydajności własnej pracy człowiek gotów był w tym celu rzucić wyzwanie podstawowym siłom natury, do których należy istnienie cyklu dobowego.

Z dzisiejszej perspektywy tamte argumenty łatwo zrozumieć, jeśli wpisze się je w kontekst historyczny. XX-wieczne flirty z utopią, szyte na miarę ówczesnych możliwości technologicznych, rzeczywiście upatrywały w zwiększeniu czasu ze światłem słonecznym szansy na przyśpieszenie rozwoju cywilizacyjnego. Również dlatego, że dzienne tryby życia ludzkości były mniej lub bardziej zuniformizowane, w przeciwieństwie do czasów bieżących. Obecny kształt rynku pracy, zglobalizowanego i spinającego wszystkie strefy czasowe, dawno przestał być uzależniony od jakichkolwiek czynników naturalnych. Pracujemy już znacznie dłużej niż od świtu do zmierzchu, sztuczne światło towarzyszy nam cały czas, jedna godzina nie robi zatem różnicy, przynajmniej w rachunku produktywności. Odpada też argument o konsumpcji zasobów, który kiedyś przemawiał za cofaniem zegarków. Podobno nawet Benjamin Franklin opowiadał się za zmianą czasu, bo jego zdaniem ci, którzy pracowali po zmroku, zużywali więcej wosku i świec. Dzisiaj jest raczej odwrotnie – brak światła słonecznego powoduje, że szybciej zapalamy sztuczne oświetlenie, jednak latem z powodu zmiany czasu wcześniej włączamy klimatyzację, konsumując w ten sposób więcej energii i w wielu przypadkach dokładając kolejne cegiełki do katastrofy klimatycznej.

Wachlarz argumentów przeciwko zmianie czasu rośnie z każdym rokiem, tak samo jak liczba miejsc na mapie, gdzie się z niej rezygnuje. Choć w USA oficjalnie jest obowiązkowa, nie praktykuje się jej na Hawajach – archipelag leży tak blisko równika, że wahania długości dnia są bardzo małe. Za małe, żeby uzasadniać cofanie wskazówek zegara. Arizona także ich nie cofa, chociaż z przyczyn odwrotnych: latem jest tam tak ciepło, że dopiero po zmroku da się swobodnie funkcjonować na zewnątrz, więc wiosną, kiedy zegarki idą do przodu, odbiera to godzinę w miarę komfortowych warunków do spędzania czasu poza domem. W ogóle przy wskazówkach nie majstrują mieszkańcy Japonii, Indii i Chin – głównie z przyczyn kulturowych, bo zmiana czasu jest przecież wymysłem anglosaskim, ale też z powodu geografii i wciąż silnego przywiązania ludzi do naturalnego, dobowego rytmu dnia. Łącznie krajów niezmieniających czasu jest już na świecie kilkadziesiąt, a z każdym rokiem spekuluje się, że grono to będzie się powiększać. Choćby o państwa europejskie, bo front delegalizacji cofania wskazówek na Starym Kontynencie jest coraz silniejszy.

Również dlatego, że, jak pokazują najnowsze badania, cofanie zegarków późną jesienią i przyśpieszanie ich wiosną nie jest specjalnie dobre dla naszego zdrowia. Badania prowadzone przez zespół naukowców z Uniwersytetu Ludwika i Maksymiliana w Monachium wskazują, że tak nagła zmiana w rytmie dobowym zwiększa ryzyko zawałów i innych problemów z układem krążenia, stanów depresyjnych, negatywnie wpływa też na funkcjonowanie mózgu. W najlepszym wypadku, dodaje Gregory Ragland, profesor biologii z Uniwersytetu Colorado w Denver, osoby wrażliwe na zmiany pogodowe będą w okolicach zmiany czasu odczuwać nagłe zmiany nastrojów, łatwo się irytować, nerwowo reagować na rzeczywistość. W najgorszym – mieć przewlekłe problemy ze snem, przez co znacząco osłabią swój układ immunologiczny.

Powyższe przykłady pokazują zatem dobitnie, że cała debata wokół zmiany czasu jest niczym innym jak kolejną odsłoną walki człowieka z naturą. Wciąż się łudzimy, że możemy naturę oszukać, a ona zawsze nad nami triumfuje. Bez względu na to, która aktualnie jest godzina.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2021, 44/2021

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy