Stygnę powoli

Stygnę powoli

Zaczynam rozumieć, na czym polega problem z panem. Jest pan zbyt skromny i wycofany.

– A to wada jest?

U aktora zazwyczaj tak. Może dlatego nie dostał pan głównej roli w „Liście Schindlera” Spielberga, do której długo był pan typowany?

– Tak pan uważa? Nie wydaje mi się, żeby akurat to zaważyło. Od początku nie robiłem sobie przesadnych nadziei na tę rolę, ale skoro sam Spielberg, przeglądając zdjęcia polskich aktorów z myślą o filmie, zawiesił oko na moim portreciku, to uznałem, że nierozsądne byłoby nie przyjąć zaproszenia na ten casting – bodaj pierwszy i zapewne ostatni w moim życiu, bo instytucja zdjęć próbnych jest dla mnie niesłychanie wprost krępująca.

Jak to się odbyło?

– Zadzwonił do mnie ktoś z firmy producenckiej Lwa Rywina z informacją, że Spielberg rozważa moją kandydaturę do głównej roli w swoim nowym filmie i chciałby, żebym na próbę nagrał dość długi monolog Schindlera, który on sobie obejrzy, by podjąć decyzję. Z tego, co wiem, z Polaków taką samą propozycję dostał też Andrzej Seweryn. Nagrałem to więc, taśma poleciała do wytwórni w Hollywood, a potem jeszcze spotkałem się ze Spielbergiem w Krakowie, gdy robił dokumentację do filmu. Bardzo uprzejmy człowiek. Pogadaliśmy sobie miło o wszystkim i o niczym na tyle, na ile moja kulawa angielszczyzna pozwoliła, wziąłem od niego autograf dla córek i tyleśmy się widzieli.

Rolę dostał Liam Neeson. Był pan zawiedziony?

– Ani trochę. Ja naprawdę nie robiłem sobie nadziei na zostanie gwiazdą Hollywood. Ten mój zmysł samokrytyczny, ten mój psychologiczny mechanizm hamujący nie pozwalały mi aż tak popuszczać wodzy fantazji. Od początku do końca traktowałem rzecz całą jako miły epizodzik bez specjalnego znaczenia. Kilka miesięcy później amerykańska wytwórnia odezwała się do mnie ponownie, proponując jakąś małą rólkę w „Liście Schindlera”, ale odmówiłem. Ja nie jestem raczej chorobliwie ambitny, ale nie przepadam za nagrodami pocieszenia. Tyle o tym. Poza tym wie pan, jak to jest z tym aktorstwem, k… mać… (…)

Jak na kogoś nielubiącego podróży w nieznane decyzja o zostaniu gwiazdą muzyki rozrywkowej, Frankiem Kimono, była raczej dość odważna.

– Wypadek przy pracy. Nawet nam do głowy nie przyszło z Andrzejem Korzyńskim, gdy nagrywaliśmy dwie pierwsze pioseneczki Franka, że zrobi się wokół tego tyle szumu. Traktowaliśmy to wyłącznie jako zabawę, ale Franek wybił się na niepodległość. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że wymknął się z komórki pod tytułem „zgrywa” i zrobił karierę. (…) Dopiero jakiś czas później moje małe córki uświadomiły mi, że Franek podbija listy przebojów, wszędzie to grają i cała Polska śpiewa: „Twoje łzy lecą mi na koszulę z napisem: »King Bruce Lee karate mistrz«”.
No to nagraliśmy kolejne piosenki, tak żeby starczyło na płytę długogrającą, i zaczął się szał. Przez nasze mieszkanko przewinęło się tyle ekip telewizyjnych, jak nigdy przedtem ani nigdy potem – przyjechały nawet BBC i telewizja japońska. (…)

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 09/2016, 2016

Kategorie: Książki

Komentarze

  1. jam
    jam 11 marca, 2016, 13:47

    F. jak Wałęsa swoje wcześniejsze osiągnięcia rozmienił na drobne. Dziś dla mnie to ikona getinbanku i polo.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • kumpel
      kumpel 20 marca, 2016, 20:52

      Rozumiem,ze” jam „nie skorzystalby z okazji i odrzucilby z odraza propozycje reklamy,gdyby byl Fronczewskim. Wylazi typowa polska,bezinteresowna zawisc.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy