Szambo do głowy

Media i okolice

„Ciemno wszędzie, Lepper wszędzie, co to będzie, co to będzie?” – taki chór słychać w mediach. Na okładkach renomowanych tygodników straszy Lepper, jak nie przymierzając jakiś bin Laden albo Saddam Hussajn. W komentarzach przywołuje się mroczne lata 30. i karierę Hitlera. Najmądrzejsi odwołują się do Poujade’a i jego ruchu zdesperowanych sklepikarzy. Jeśli ja, mieszkaniec Galicji, miałbym się wpisać w ten chór, przywołałbym postać Jakuba Szeli.
Ale, powtórzmy za Marksem, historia się wydarza raz jako tragedia, drugi raz jako farsa. Lepper to raczej ożywiona postać Edka z mrożkowego „Tanga”. A właściwie to wąż boa z kiplingowskiej „Księgi dżungli,” który swym wzrokiem paraliżował małpy. Jednak tak naprawdę, Lepper nie jest żadną z tych postaci. Mógł on z typowego polskiego warchoła wyrosnąć na posła, a potem przelotnie na wicemarszałka Sejmu, m.in. dlatego, że ustawa wyborcza daje partiom politycznym bezpłatny dostęp do mediów publicznych (telewizji i radia) w wymiarze czasowym znacznie większym niż w krajach zachodnioeuropejskich. Brak kontroli nad emitowanymi programami, w połączeniu z ostrożnością programową partii mających realne szanse na zdobycie władzy, sprawia, że partie marginalne mogą epatować bezkompromisowością i lansować radykalne osobowości. To, że Leszkowi Bublowi nie udało się stworzyć silnej reprezentacji antysemitów, to nie tyle wynik jego antytalentu medialnego, ale raczej braku większego zainteresowania w narodzie sprawami ideologicznymi. Nawet Tymochowicz nie przerobi bubla w Leppera.
Nie jest też Lepper dzieckiem traumy okresu transformacji, czyli cierpień i kłopotów, jakie spadają na Polaków w trakcie przebudowy gospodarczej. Jest natomiast odbiciem (tyle że karykaturalnym) polskich słabości – braku wyrobionej opinii publicznej, sensacjonalizmu mediów (zarówno prywatnych, jak i publicznych) oraz niskiego poziomu kultury politycznej. Niestety, polski język opozycji politycznej – ku zgrozie profesora Walerego Pisarka – przejął wiele słów z języka rosyjskich czynowników – np. kanalia czy podlec. Gorzej jeszcze, gdy media audiowizualne ten język i styl legitymizują, włączając go w dopuszczalne spektrum opinii społecznych.
W gębie Jędrek jest mocny nad podziw. Zarówno w gadaniu, jak i w działaniu odwołuje się do umacnianego przez 20 ostatnich lat syndromu większego młotka, jak go określa Jerry Abramczyk, ekspert marketingu politycznego. Polega on na eskalacji środków ekspresji – jeśli nie osiągamy tego, co chcemy – uderzamy mocniej. Jeśli negocjacje, rozmowa, dyskusje nie spełniają oczekiwań – mówi się głośniej, przekrzykuje, wrzeszczy, przeklina, obraża, pomawia. A i gdy to nie działa, zaczynają się protesty uliczne, blokady, okupacje budynków, głodówki. I niechaj nikt nie mówi, że to Lepper wymyślił te metody. Przynajmniej od 20 lat z pełną aprobatą większości polskiej inteligencji, establishmentu politycznego, mediów, a nawet Kościoła, używanie głośnych, mocnych i destrukcyjnych środków przeciw legalnej władzy było nie tylko stosowane, ale i stopniowo legitymizowane przez media. Jedynie w sierpniu 1980 r. hasło „Jak Polak z Polakiem” oznaczało dialog i mądry kompromis. Polska „samoograniczająca rewolucja” zdziwiła świat, ale jeszcze bardziej powinna zdziwić samych Polaków. Była bowiem wyjątkiem w dotychczasowej naszej historii i kulturze. Zajazdy, najazdy, samowole, podbijanie szuby wyrokami sądowymi mają w naszym zanarchizowanym kraju dawną tradycję, praca organiczna i praworządność – nie. Polak-raptus znalazł swe literackie odbicie w sztandarowych pozycjach literackich – „Potopie” i „Panu Tadeuszu”.
Gdyby nie dziennikarska naiwność Lepper nie byłby bohaterem mediów. Jarosław Gugała, z dawnych telewizyjnych „Wiadomości”, wspominał, jak dzwonił kiedyś do niego Andrzej Lepper z „Samoobrony” i prosił: „My tutaj głodujemy pod Sejmem i dzisiaj nam baba zemdlała, nie wytrzymała już tego i jest nieprzytomna. Mówię: „W porządku, tylko ja nie mam kamery w tej chwili”. „A o której będzie Pan miał?”, pyta. „Za jakieś trzy godziny”, odpowiadam. „To my z umierającą babą poczekamy”, Lepper na to. By jednak nie dopuścić do zgonu tej kobiety, bo jednak ufałem Lepperowi, rzuciłem inne zdjęcia, wysłałem kamerę i potem cała Polska widziała tę płaczącą kobietę, wynoszoną z namiotu.
No właśnie. Jak tu nie pokazać protestu, choćby skupiał kilkanaście osób. I tak, stopniowo, liczba „ufających” Lepperowi się powiększała. Oczywiście, popularność Leppera jest pochodną dosadnego wyrażania problemów dnia codziennego, do żywego dotykające każdego Polaka – złodziejstwa, korupcji, biedy, bezrobocia. Tym zyskuje poklask sfrustrowanych, zagniewanych, zagubionych. Jednak nie staje się dla nich autorytetem, a raczej facetem, który popędza kota ważniakom z Warszawy. Polska klasa polityczna okazuje się niezdolna do zrozumienia, że Lepper jest postacią farsową, a nie dramatyczną. Wodzusiem, a nie wodzem.
Ponieważ na część polityków padł blady strach, postanowiono go oswajać. Zatem po wyborach zaczęto mu podchlebiać i kadzić. Taktyka jak najbardziej niewłaściwa. Zamiast pokazać drzwi, wpuszczono na salony.
Więc nic dziwnego, że Lepperowi po prostu uderzyło szambo do głowy. Dopóki było ono w jego głowie, jego sprawa. Jednak, jak każdy właściciel wiejskiego domu wie, nie należy dopuszczać do przelania szamba. Niestety, dopiero, gdy rozlało się z trybuny sejmowej, odkryto, jak dziecko w znanej bajce, „Lepper jest nagi”. Gdy szaty opadły, ukazał się paszkwilant, warchoł i oszust. Dosadnie, ale trafnie określił go profesor Antoni Kamiński: „Dupek”. Ma zatem Lepper za swoje, kto językiem wojuje, od języka ginie.

Wydanie: 2001, 50/2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy