Telefon z drogi

Telefon z drogi

This handout screengrab released by Channel 4 News shows Phil Cox (L) and his Darfuri translator Daoud Hari at the Am Nabak refugee camp on the Chad - Sudan border on December 5, 2016. - Amnesty International accused the Sudanese authorities on April 5, 2017 of torturing a British journalist and his translator who were seized in war-torn Darfur while investigating suspected chemical attacks by government forces. (Photo by HO / CHANNEL 4 NEWS / AFP) / RESTRICTED TO EDITORIAL USE - MANDATORY CREDIT "AFP PHOTO / CHANNEL 4 NEWS" - NO MARKETING NO ADVERTISING CAMPAIGNS - DISTRIBUTED AS A SERVICE TO CLIENTS

Musiałem zachowywać ostrożność, chcąc wywieźć reporterów żywych z Darfuru, by świat dowiedział się czegoś więcej o tutejszej sytuacji Z pewnością zdajecie sobie sprawę, jakie znaczenie może mieć dobry zasięg telefonu. Pędziliśmy przez rozpaloną afrykańską pustynię porysowanym i ubłoconym land cruiserem, który tydzień wcześniej był o wiele bielszy. Nasz kierowca, pochodzący jak ja z jednego z darfurskich plemion, lawirował między ciernistymi zaroślami akacji, sprawnie operując biegami podczas jazdy po głębokim piasku kolejnych wąwozów, które nazywamy uedami, i przelatując nad wybojami – nie ma tu bowiem dróg godnych, by nazwać je drogami. Młody filmowiec z Wielkiej Brytanii Philip Cox, ulokowany na tylnym siedzeniu, dzielnie wytrzymywał tę jazdę, podczas której podskakiwaliśmy pod sufit, a wieziony przez nas ładunek łomotał, brzęczał i chlupotał. Philip, weteran obeznany z tymi pustyniami, był w dobrym humorze, choć od tygodnia rozbijał się po zakurzonych drogach i przeprowadził już wiele wyczerpujących emocjonalnie wywiadów. Ci, którzy przeżyli, opowiadali nam, jak ludzie z pochodniami, uzbrojeni w karabiny maszynowe, otaczali nocą wsie, zabijali mężczyzn, kobiety i dzieci, palili mieszkańców żywcem w typowych dla Darfuru chatach z trawy. Opowiadali o gwałceniu i okaleczaniu młodych dziewcząt, o egzekucjach młodych mężczyzn, których zabijano maczetami – czasem 80 z rzędu. Człowiek nie może pozostać obojętny, ale nie ustaje w działaniu, bo nasza praca polega na przekazywaniu światu takich opowieści. I my nie ustawaliśmy. Byłem tłumaczem i przewodnikiem Philipa. Miałem zadbać, żebyśmy wrócili z tej wyprawy cali i zdrowi. Kilka razy na godzinę dzwoniłem do dowódców grup rebelianckich albo Narodowej Armii Czadu i pytałem, czy możemy przejechać tą lub tamtą drogą, żeby uniknąć potyczki albo innych kłopotów. Zgromadziłem pokaźny zbiór numerów telefonicznych i dlatego wielu reporterów chciało właśnie ze mną jeździć do Darfuru. Nie wiem, skąd Philip wziął numer mojej komórki – może dostał w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, może w Departamencie Stanu, w ambasadzie brytyjskiej, od wysokiego komisarza ONZ do spraw uchodźców, a może od którejś z organizacji pomocowych lub zbrojnego ugrupowania. Wyglądało na to, że już wszyscy znają mój telefon. Na pewno nie dostał go od władz sudańskich – podlegli im żołnierze zabiliby mnie, gdyby mnie przyłapali na przemyceniu reportera do Darfuru. Te rozmowy przez telefon satelitarny, a czasami przez komórki, często kończyły się stwierdzeniem któregoś z dowódców: „Jeśli tu wjedziecie, czeka was śmierć, bo dzisiaj walczymy z tymi i tymi”. Wtedy szukaliśmy innej drogi. Jeśli jedno z rebelianckich ugrupowań dowie się, że kontaktowałeś się z innym, może cię uznać za szpiega, choć pracujesz tylko dla dziennikarza i po to, żeby przekazać relację – rebeliantom nie dajesz nic w zamian. Musiałem zachowywać ostrożność, chcąc wywieźć moich reporterów żywych z Darfuru, by świat mógł się czegoś więcej dowiedzieć o tutejszej sytuacji. Od czasu ataku na moją wioskę żyłem już tylko dla tej sprawy. Czułem, że w środku jestem właściwie martwy, chciałem, żeby reszta mojego życia na coś się zdała. Może czasami ogarniało was takie uczucie. Większość chłopaków, z którymi dorastałem, zginęła albo walczyła w oddziałach ruchu oporu. Też postanowiłem zaryzykować życie, ale zamiast karabinu moją bronią była znajomość angielskiego. Powinniśmy dotrzeć do celu przed zachodem słońca, w przeciwnym razie narażaliśmy się na atak ze strony armii sudańskiej, prorządowych rebeliantów z Darfuru albo innych powstańców, którzy nie wiedzieli, kim jesteśmy, i mogli nas zabić z obawy o własne bezpieczeństwo. Nie spodobało się więc nam to, co się po chwili zdarzyło. Niespodziewanie zajechało nam drogę sześć pojazdów, które wyłoniły się z labiryntu pustynnych zarośli. To też były land cruisery, ale ze ściętymi dachami, dzięki czemu bojownicy mogli z nich błyskawicznie wyskoczyć lub wskoczyć do środka, kiedy musieli np. uciekać po przegranej bitwie albo wymknąć się, zanim trafi ich pocisk z granatnika. Teraz z wozów wysypała się grupa pokrytych kurzem mężczyzn z kałasznikowami. Na rozkaz dowódcy wycelowali je w nas. Nie sposób zapomnieć szczęku tylu sztuk odbezpieczanej naraz broni. Wysiedliśmy powoli z naszego samochodu z rękami podniesionymi do góry. Mężczyźni byli bez wątpienia rebeliantami. Zamiast mundurów mieli na sobie brudne dżinsy, przez piersi przewiesili pasy z amunicją, ich luźno zawiązane turbany, a właściwie chusty, pokrywała warstwa kurzu. Widać było, że walczyli od wielu dni. Przy tych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 51/2018

Kategorie: Świat