Tolerancja – idea i rzeczywistość

Prawo i obyczaje Międzynarodowy Dzień Tolerancji obchodzony corocznie 16 listopada minął w tym roku w Polsce, podobnie jak w latach poprzednich, bez większego echa. W sposób szczególny uczciła go natomiast Fundacja Ekumeniczna „Tolerancja”. Z jej inicjatywy odbyła się w Teatrze Dramatycznym w Warszawie uroczystość wręczenia wybitnym osobom medalu Zasłużony dla Tolerancji. W spotkaniu z laureatami uczestniczyła licznie zgromadzona młodzież szkolna. W tym roku idea tolerancji powinna wzbudzić większe niż w latach wcześniejszych zainteresowanie postępowych ośrodków opiniotwórczych w naszym kraju. Dwa miesiące temu, 11 września br., zdarzył się fakt niemający precedensu w historii naszej cywilizacji. Masakra bezbronnej ludności cywilnej w World Trade Center pokazała, że fanatyzm mający podłoże religijne jest potęgą nie do pokonania siłą samej perswazji, samymi apelami o tolerancję wobec ludzi innych wyznań, różniących się pod względem poglądów na sposób życia itp. Czy bezsilność wobec zła mającego swe źródło w nienawiści do ludzi innej wiary nie oznacza, że tolerancja znalazła się u zarania XXI wieku w ślepym zaułku? Czy nie jest to już kryzys samej idei tolerancji? Ponad 300 lat temu John Locke w słynnym „Liście o tolerancji” („Epistola de tolerantia ad virum clarissimum” z 1698 r.) ostrzegał, że problem nietolerancji religijnej bierze się z pomieszania dwóch z gruntu odmiennych porządków: wyznaniowego i świeckiego („obywatelskiego”). Państwo nie może ingerować w działalność Kościołów, pisał Locke. Dodajmy, że również odwrotnie, władza duchowna nie powinna wtrącać się w doczesne sprawy społeczności obywatelskiej i uzurpować sobie prawa do moralnego osądzania ludzi świeckich poza konfesjonałem. Jak tragiczne były zawsze losy społeczeństw rządzonych dogmatami „jedynie słusznych” wyznań, nie trzeba już dziś nikogo, kto zna dzieje ruchów religijnych, przekonywać. Terroryści potwierdzili swym strasznym czynem starą prawdę, że ludzie opętani przez szatana nietolerancji są zwykle ortodoksyjnymi wyznawcami określonych światopoglądów. Gwałt niechaj gwałtem się odciska. Pod tym zawołaniem nie podpisałby się do niedawna żaden prawdziwie tolerancyjny człowiek. Dziś przywódcy wolnego świata uznali, że walka z terrorystyczną nietolerancją może być skuteczna tylko przez użycie siły zbrojnej. Nie ulega wątpliwości, że amerykańska ekspedycja wojskowa w Afganistanie nie podpada pod pojęcie działań wojennych w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, podobnie jak interwencja NATO w Jugosławii (pogląd ten uzasadniam w książce „Labirynt praw i obyczajów”, Warszawa 2001, s. 311 i n.). Jeśli akcja ta zakończy się klęską talibów i uwolnieniem świata od islamskich terrorystów (co jest mniej prawdopodobne), to triumf odniesie równocześnie sprzeczna z istotą tolerancji zasada „Cel uświęca środki”. Tolerancja polega na respektowaniu cudzych poglądów lub zachowań, chociaż się z nimi nie zgadzamy. Tak rozumiana tolerancja nie może być jednak nieograniczona. Karl M. Popper, autor dzieła uważanego za ewangelię demokracji („Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”, t. I, Warszawa 1993), sformułował tzw. paradoks tolerancji, według którego ludziom nietolerancyjnym nie może przysługiwać prawo do tolerancji. Tak należy postąpić właśnie „w imię tolerancji”, gdyż w przeciwnym razie ludzie ci zniszczą jej rzeczników, a wraz z nimi upadnie tolerancja. Podobny pogląd wyraził wybitny uczony dominikanin, prof. J.M. Bocheński z Fryburga: „Tolerancja, która toleruje własnych wrogów, nie może się ostać” („Sto zabobonów. Krótki filozoficzny słownik zabobonów”, Kraków 1992). Przytoczone wyżej prawdy wydają się dziś bezdyskusyjne. Sprzeciwu nie budzą nawet coraz głośniejsze żądania walki z nietolerancją środkami godzącymi w prawa człowieka, takimi zwłaszcza jak stosowanie odpowiedzialności zbiorowej wobec ludności tej samej wiary, a nawet uciekanie się do torturowania ludzi podejrzanych o sprzyjanie terrorystom (pisał o tych „koszmarnych pomysłach” ostatnio S. Lem w artykule pt. „Mocarstwo w matni”, „Tygodnik Powszechny” z 11.11.br.). Pozornie oczywiste hasło „Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji” okazuje się jednak na tle doświadczeń historycznych niebezpieczne. Walka z nietolerancją za pomocą terroru to nic innego jak terror a rebours, taki sam jak terror jakobiński, który szalał pod szczytnym hasłem wolności („Nie ma wolności dla wrogów wolności”, wołał Saint-Juste). Czy z tej nauki można jednak wyciągnąć absurdalny wniosek, że trzeba tolerować nawet zło i tylko dobrym słowem przekonywać wrogów tolerancji, by zechcieli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 47/2001

Kategorie: Felietony