Można rzec: nic nowego. PZPR też utożsamiała swój interes z interesem Polski. Stanisław Kania, I sekretarz KC PZPR, oznajmiał w 1981 r., że socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości. Wojciech Jaruzelski w roku 1982 nazwał popierające go ugrupowanie Patriotycznym Ruchem Odrodzenia Narodowego. Takie deklaracje oburzały mnie do żywego, bo nikt nie ma monopolu na patriotyzm. A przecież miały uzasadnienie. Byt Polski, trwałość jej kształtu terytorialnego, zależały od ZSRR. A to mocarstwo żądało w Polsce ustroju socjalistycznego i sojuszniczej wierności. Tu nie było pola kompromisu, choć w szczegółach kompromis osiągnięto jak najbardziej, bo trudno było nie widzieć odrębności PRL – tego „najweselszego baraku w socjalistycznym obozie”. Polityka PZPR, która tak mnie oburzała, realizowała jednak polską rację stanu. Tę rację stanu, która w tamtym okresie historycznym została – bez naszego przyzwolenia – nam dana. Gdy jednak dziś Jarosław Kaczyński powiada, że wraz z odejściem PiS od władzy Polska utraci niepodległość, nie wkracza nawet na szlaki PZPR. On realizuje politykę wymierzoną wprost w polską rację stanu. I to też nic nowego: taką politykę prowadził przez minione osiem lat. W konsekwencji więc promował polską samotność – tak jak w przegranym 27:1 głosowaniu w Parlamencie Europejskim, gdy nawet Orbánowe Węgry nas opuściły, za to wracająca z Brukseli Beata Szydło była fetowana jak bohaterka. Nieprzypadkowo wzorem dla Kaczyńskiego stali się „żołnierze wyklęci”. Oni też byli politycznie przeciwskuteczni. Program prezesa, zaprezentowany w Krakowie na Święcie Niepodległości, zawiera zapowiedź bezwzględnej walki, by nowy rząd nie powstał. A jeżeli tak – to stanowi ten program zagrożenie dla Polski. Bynajmniej nie dlatego, by interes naszego kraju należało znów utożsamić z interesem politycznego ugrupowania. Ale dlatego, że jest to faktyczne wypowiedzenie wojny (zimnej wojny) własnemu narodowi. Owemu suwerenowi, który przed laty nie schodził z ust rządzącym. Jest to zatem naplucie w twarz tym 11,5 mln obywateli, którzy postawili na polityczną zmianę. I jest to – po drugie – wypowiedzenie wojny (zimnej wojny) Unii Europejskiej. Czyli poniekąd samemu sobie, bo Polska – wolą tegoż suwerena, wyrażoną przed 20 laty w ogólnopolskim referendum – jest tej Unii członkiem. Zdawałoby się, że po doświadczeniach czterech wieków unii polsko-litewskiej polski polityk powinien zdawać sobie sprawę z ograniczeń, jakie niesie obecność państwa w formule unijnej. Dawna Polska miała unię, bowiem nie miała Kaczyńskiego. Po trzecie, postrzeganie Niemiec jako państwa wrogiego jest anachronizmem. Dzisiejsze Niemcy są naszym sąsiadem, a przez to – w ramach Unii Europejskiej – najbliższym sojusznikiem. Zważywszy ogrom niemieckich zbrodni w II wojnie światowej oraz polski łup wojenny, jakim się stały tzw. Ziemie Odzyskane, dobre stosunki polsko-niemieckie są kapitałem bezcennym i czymś w rodzaju cudu. Mówiąc, że Niemcy w roku 1989 kwestionowały polskie granice albo że sprzeciwiały się wstąpieniu Polski do NATO, Kaczyński zwyczajnie kłamie. W pierwszym przypadku właśnie wtedy zadzierzgnęły one z Polską przyjazne więzi (choć Helmut Kohl do końca kombinował), w drugim – stały się (we własnym interesie) największym orędownikiem wstąpienia Polski do NATO. Tę postawę symbolizował ówczesny minister obrony RFN Volker Rühe. Szkoda, że o nim zapomnieliśmy. Wreszcie po czwarte. Od prawie już dwóch lat u naszych wschodnich granic toczy się wojna. A od ponad miesiąca płonie ponownie Bliski Wschód. Szukanie wroga wśród sojuszników Polski to dziś więcej niż zbrodnia, to błąd. Dziś, jak nigdy w III Rzeczypospolitej, niezbędne jest minimum narodowej solidarności, elementarny spokój wewnętrzny, uwzględnienie priorytetów naszego bytu narodowego. Nigdy dość przypominania, że Polska nie jest mocarstwem. I nie dysponuje takim atutem, jakim jest konieczność istnienia. Europa długo obchodziła się bez Polski. Polska jako chory człowiek Europy, nieustannie dokuczający sojusznikom i przyprawiający ich o ból głowy, może w dzisiejszym rozchybotanym świecie po prostu kiedyś nie przetrwać. Zdawałoby się, że nie tylko polski polityk, lecz wręcz każdy Polak, powinien nosić w sobie traumę kolejnych rozbiorów. Rozbiory były także dlatego, że byli w Polsce malkontenci. Nie wiem, czy akolici Kaczyńskiego dostrzegą wreszcie, dokąd on prowadzi. Warto, by w końcu dostrzegli. Zanim będzie za późno. a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint