Czy Tomasza Mackiewicza można było uratować? Próba znalezienia odpowiedzi na to pytanie sprowadza się do serii gdybań Gdyby śmigłowce z czteroosobową grupą ratowniczą spod K2 mogły wystartować wcześniej. Nie w sobotę 27 stycznia o 13.30 (tamtejszego czasu), lecz jeszcze w piątek, bez konieczności pomocy dyplomatycznej ze strony polskiej ambasady i MSZ, dzięki której łatwiej było spełnić oczekiwania pakistańskiej agencji domagającej się (co jest poniekąd zrozumiałe) gwarancji finansowej pokrycia kosztu akcji lotniczej. Gdyby w dodatku pogoda była lepsza i Denis Urubko z Adamem Bieleckim zostali zrzuceni na wysokości ponad 6000 m n.p.m. (taką nadzieję mieli zresztą, lecąc z pomocą w sobotę), co bardzo skróciłoby czas dojścia do poszukiwanych. Wtedy Tomasz Mackiewicz uniknąłby spędzenia całej zimowej nocy pod gołym niebem. Teoretycznie była szansa na rozpoczęcie akcji w piątek, lecz nadchodzący zmrok i pogarszające się warunki sprawiły, że lot pod Nanga Parbat odbył się dzień później. Drugiego Urubki i Bieleckiego nie było Nawet i w sobotę, przy sprzyjającej pogodzie, można było podjąć próbę ratunku z powietrza. Na jednym ze śmigłowców pakistańscy technicy zamontowali specjalną wyciągarkę, aby bez konieczności lądowania na stromych zboczach zjechać na linie i wciągnąć poszukiwaną osobę na pokład albo spuścić po niej ratowników. Jednak taki z założenia bardzo niebezpieczny lot w rozrzedzonym powietrzu na wysokość do 6500 m, na który pakistańscy piloci, mimo ryzyka, wyrazili zgodę (wyżej z obciążeniem niezwykle trudno byłoby dolecieć), okazał się niemożliwy. Pogoda się psuła i nawet lądowanie na 4800 m nastąpiło z kłopotami, dopiero po kilku próbach. Gdyby wreszcie w polskim zespole byli jeszcze jeden Denis Urubko i jeszcze jeden Adam Bielecki, wtedy dwóch zaczęłoby sprowadzać Elisabeth Revol z 6100 m, a dwóch być może ruszyłoby jeszcze wyżej, by ratować życie Mackiewicza. Drugiej pary takich himalaistów nie było jednak pod K2 i trudno byłoby ich znaleźć nawet na całym świecie. Jedynie oni byli w stanie zimową nocą pokonać 1100 m w pionie w ciągu zaledwie 8,5 godziny. A ponieważ było ich tylko dwóch, nie mogli powiedzieć odnalezionej Francuzce: „Przepraszamy, poczekaj na naszych kolegów, którzy są na razie w obozie pierwszym na wysokości 4900 m, my idziemy wyżej po Tomka”. Zresztą już uratowanie Revol to coś niezwykłego. Heroizm i umiejętności polskich wspinaczy nic by przecież nie pomogły, gdyby np. nie udało się w nocy, niemal cudem, nawiązać kontaktu głosowego z francuską himalaistką albo gdyby nie wytrzymała któraś ze starych poręczówek po poprzednich wyprawach, jakich używali Urubko i Bielecki, by maksymalnie przyśpieszyć akcję. I odwrotnie – nawet gdyby ratownicy zdołali dotrzeć do Tomasza Mackiewicza, nie istniała żadna gwarancja, że udałoby się go ocalić. Nie wiadomo dokładnie, w jakim był stanie, gdy Elisabeth Revol rozstała się z nim na wysokości 7400 m, bo trudno ocenić wszystkie objawy chorobowe u kogoś zakutanego w kombinezon. Na pewno nie mógł już iść i czekała go noc z piątku na sobotę bez namiotu, pod gołym niebem, w strasznej himalajskiej zimie. Niejednokrotnie się zdarzało, że człowiek niemal już umierający, zostawiony na dużej wysokości, przetrwał noc i doczekał ratunku. Najbardziej znany jest przypadek Australijczyka Lincolna Halla, który w 2006 r. podczas zejścia ze szczytu Everestu stracił przytomność w wyniku choroby wysokościowej. Uznano go za zmarłego i zostawiono na wysokości 8500 m. Hall jednak żył, ocknął się, a po 12 godzinach członkowie innej wyprawy idącej na Everest znaleźli go siedzącego na śniegu. Powitał ich słowami: „Wyobrażam sobie, że jesteście zaskoczeni, widząc mnie tu”. Prawdopodobnie był on jednak w lepszym stanie niż Tomasz Mackiewicz, bo wcześniej wspinał się z tlenem i w asyście szerpów, a zatem jego ubytek sił był mniejszy. W dodatku działo się to późną wiosną, a nie zimą, Everest atakowało wielu wspinaczy, więc Hall nie musiał zbyt długo czekać na pomoc. Natychmiast podano mu tlen, zabezpieczono, a ośmiu szerpów na zmianę sprowadzało go do bazy. Na to wszystko niestety nie mógł liczyć samotny polski himalaista na Nanga Parbat, nawet jeśli przetrwał noc. Nie było szans, by błyskawicznie znalazła się przy nim liczna ekipa ratunkowa. Musiałaby być liczna, bo do tego, żeby znieść czy choćby sprowadzić kogoś z dużych wysokości, nie wystarczą siły dwóch lub trzech nawet najmocniejszych wspinaczy. W 1986 r. na Kanczendzondze trwała walka










