Najlepsze uczelnie Stanów Zjednoczonych mają spory problem – przestają być uczelniami – Zapytam panią ostatni raz: czy nawoływania do ludobójstwa wobec Żydów naruszają panujące na Uniwersytecie Harvarda zasady odnośnie do zastraszania i molestowania studentów? Tak czy nie? – nacierała Elise Stefanik, republikańska członkini Izby Reprezentantów, w czasie grudniowego przesłuchania z udziałem władz najważniejszych uczelni w USA. Atak był wymierzony w Claudine Gay, rektor Harvardu. Odpowiedź nie miała w sumie wielkiego znaczenia, bo wyrok na Gay, która zrezygnowała z funkcji na początku stycznia br., pod wieloma względami już dawno został wydany. Sam fakt, że naukowczyni musiała ze swoich działań tłumaczyć się przed Kongresem, pokazywał, że spora część amerykańskiego społeczeństwa, na co dzień i tak coraz mniej przychylna elitarnym szkołom ze Wschodniego Wybrzeża, powoli traci do tych „wież z kości słoniowej” cierpliwość. Od 7 października ub.r., kiedy Hamas wystrzelił ponad 5 tys. rakiet w kierunku Izraela, dokonując najbrutalniejszego w skutkach ataku na żydowską populację od II wojny światowej, kampusy najlepszych amerykańskich uczelni stały się zaś polem bitwy o wolność słowa. Wrzenie na uniwersytetach Postronni obserwatorzy mogą stwierdzić, że to przecież nic nowego, bo wojny kulturowe, pikiety przeciwko konserwatywnym prelegentom i apele o stworzenie „bezpiecznych przestrzeni” to chleb powszedni amerykańskiej rzeczywistości uczelnianej. Cokolwiek jednak działo się tam przez ostatnie kilka lat, od października weszło kilka poziomów wyżej. Najpierw, 10 października, 33 stowarzyszenia studenckie na Harvardzie opublikowały wspólny list otwarty, w którym ani słowem nie napomknęły o terrorze ze strony Hamasu. W liście przeczytać można było natomiast, że „jedyną stroną ponoszącą winę jest apartheidowski reżim”, co oczywiście dotyczyło Izraela i Beniamina Netanjahu. Pomijając już samo użycie słowa apartheid, z którym w kontekście działań Izraela w Palestynie nie zgadza się wielu badaczy, całkowicie jednostronne oświadczenie wywołało ogromny sprzeciw zwłaszcza ze strony starszej kadry naukowej uczelni. Chwilę później na kampusie New York University lewicowi aktywiści zdarli z drzwi jednego z wydziałów zdjęcia Izraelczyków przetrzymywanych przez Hamas. Szybko okazało się, że to tylko uwertura, bo im bardziej intensywna była ofensywa Sił Obronnych Izraela w Strefie Gazy, tym głośniejsze były antyizraelskie protesty na amerykańskich uczelniach. Ich głównym hasłem stało się: „Od morza po rzekę (Jordan) istnieć będzie wolna Palestyna”, co przez wielu komentatorów, nie tylko proizraelskich, odbierane jest jako wezwanie do likwidacji niepodległego Państwa Izrael. Na całym Wschodnim Wybrzeżu, gdzie mieści się osiem „bluszczowych” uniwersytetów, dochodziło do czynów jawnie antysemickich. Na Cornell University aresztowany został student, który w mediach społecznościowych zapowiadał strzelanie do żydowskich studentów. Zareena Grewal, antropolożka z Yale, napisała na swoim profilu na platformie X (dawniej Twitter), że „osadnicy nie są cywilami”, odnosząc się w ten sposób do Izraelczyków zasiedlających okupowane terytoria palestyńskie. W reakcji w ciągu kilku dni powstała petycja o wyrzucenie jej z uczeni, którą podpisało 16 tys. osób. Temperatura sporu rosła, dyskusja wylała się poza kampusy, często przyjmując karykaturalne formy w mediach. CNN przygotowała nawet reportaż o żydowskich rodzicach licealistów z całego kraju, którzy w rozgorączkowaniu zmieniali podania swoich pociech, adresując je nie do uczelni najlepszych, tylko tych, które obiecywały zapewnić najwyższy poziom bezpieczeństwa studentom wyznającym judaizm. Ameryka, rozkołysana już do granic możliwości, weszła w stan społecznej histerii. Przed Kongresem W takim klimacie odbywały się przesłuchania przed Kongresem, w trakcie których trójka szefów ważnych uczelni: Harvardu, University of Pennsylvania i MIT, tłumaczyła się ze swoich reakcji – lub ich braku, przynajmniej zdaniem republikanów – na antysemickie zachowania na kampusach. Trudno właściwie wskazać, kto z tej trójki wypadł gorzej, ale najwięcej gromów posypało się na Claudine Gay z Harvardu i Liz Magill z Penn. Obie poległy na banalnym wydawałoby się pytaniu Elise Stefanik o nawoływanie do ludobójstwa będące ewentualnym naruszeniem uczelnianych zasad. Samo pytanie było jednak pułapką, bo cokolwiek obie naukowczynie by odpowiedziały, i tak nie zadowoliłoby to Stefanik. W przypadku odpowiedzi twierdzącej republikanka zadałaby kolejne pytanie, równie mocno nacechowane emocjonalnie, prawdopodobnie wskazujące na bezczynność władz uczelni. Skoro jest to naruszenie, dlaczego pozwalacie, by wasze bractwa studenckie wzywały do intifady? To jednak wszystko gdybanie,










