Powiedzmy teraz o pokoleniu: o generacji piszącego te słowa. Od razu trzeba przyznać: problem to nieporównywalny z ukazywanymi tu ostatnio zagadnieniami Polski i Kościoła. Lecz przecież, pytając o sens jednego pokolenia, pytamy o sens wszystkich ludzi żyjących w pisowskiej Polsce. Piszący te słowa ma swoje lata. Dla niego, na początku jego życia, wokoło kwitł stalinizm. W Krakowie istniała ulica Józefa Stalina (obecnie Westerplatte), w radiu pojawiały się słowa „Tu Stalinogród” (Katowice). Potem przyszedł Październik 1956 r: rodzice godzinami słuchający radia, głos Władysława Gomułki, głuche wieści o losie Węgier. Tymczasem nieustannie żyła pamięć o dopiero co minionej wojnie, raz po raz słyszało się o śmierci lub kalectwie w wyniku eksplozji niewypału. I widziało się ruiny Warszawy. Takie było moje najwcześniejsze dzieciństwo. Potem była szkoła. Szkoła popaździernikowa. I bardzo patriotyczna. Do dziś pamiętam całe zdania z podręcznika Anny Klubówny i Jadwigi Stępieniowej przeznaczonego do nauki historii w IV klasie. Na przykład takie: „Wiecie już, jak źle było Polakom pod zaborem rosyjskim. Pod zaborem pruskim też nie było lepiej”. Ta atmosfera patriotyczna (co wszakże znaczyło też: antyniemiecka) trwała również w liceum. Oczywiście zawsze istniały rytuały: obchody 1 Maja czy kolejnej rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Jednak w pracowni historycznej, urządzonej w moim krakowskim liceum przez prof. Bogusława Pendzeja, widniał rząd portretów polskich prezydentów: zaczynał się od Gabriela Narutowicza, kończył na Władysławie Raczkiewiczu. Przeżycie pokoleniowe ofiarował nam rok 1968. Czyli najpierw rewolta studencka w marcu, potem zajęcie Czechosłowacji w sierpniu. To odbierało złudzenia. A potem nastał grudzień 1970 r. On odebrał złudzenia do końca. Ale zaraz potem zaczął się „wczesny Gierek”: luksusowe towary w sklepach, wyjazdy na dowód osobisty do NRD bądź z promesą dolarową na Zachód. Przez kilka lat moje pokolenie sobie poużywało. Lecz wkrótce nadszedł kryzys, pojawiło się przekonanie o bezwyjściowości sytuacji, uczucie beznadziei. I w tym momencie powstała Solidarność. Było to drugie przeżycie pokoleniowe. Piętnastomiesięczny „karnawał Solidarności” uświadomił, że dotąd żyliśmy w kłamstwie. Zaczęliśmy poznawać: Polskę, Europę, samych siebie. Potem stan wojenny wtrącił nas w życie podziemne – niby wzorem rodziców i dziadów, choć nie na skalę tamtych represji (takich porównań staraliśmy się jednak unikać). Lata 80. to były „nasze uniwersytety”. Nasze – i naszych uczniów, kształconych nie tylko w szkołach, lecz i nieoficjalnie – w salkach katechetycznych. Aż przyszedł rok 1989: Okrągły Stół, półwolne wybory, rząd Tadeusza Mazowieckiego… I oto okazało się, że mamy swoje państwo: Trzecią Rzeczpospolitą. Państwo odzyskane. Miałem 38 lat, lecz nie mogłem uwierzyć, że czegoś takiego dożyję. Od początku było jasne: jest to najlepsze państwo w polskich dziejach. Zbudowane na fundamencie antykomunizmu, lecz zrodzone z politycznego kompromisu. Powstałe nie w wyniku wojny czy rewolucji, lecz na drodze pokojowej. Państwo dla wszystkich – choćby tylko w założeniu. Traktaty o dobrych stosunkach z Niemcami i Rosją unicestwiały przekleństwo geopolityki. Podobne traktaty z Ukrainą, Białorusią i Litwą kończyły okres targów o granice. Idea Trójkąta Weimarskiego wprowadzała Polskę (pierwszy raz na tę skalę, choć szlakiem cesarza Ottona III) w samo centrum karolińskiej Europy. Polska stała się zwornikiem jedności europejskiej – właśnie dlatego, że leżała w środku kontynentu, że spotykały się w niej Zachód ze Wschodem. Przyjęto nas nie tylko do NATO, ale przede wszystkim do świeżo powstałej Unii Europejskiej. Pojawiło się więc – w miejsce przekleństwa – nieznane od stuleci błogosławieństwo geopolityki. Tak oto moje pokolenie, urodzone w czasach Stalina, było najpierw świadkiem stopniowego wybijania się narodu na niepodległość, a potem uczestnikiem – coraz bardziej czynnym – tych procesów. Nie wiem, czy mógłbym powiedzieć, jak niegdyś Maurycy Mochnacki: „Polska potężna i niepodległa była jedynym romansem mojej młodości”, lecz wielu mych rówieśników mogłoby tak rzec na pewno. Dlatego to, co z Polską zrobiono obecnie, moje pokolenie musi przyjmować nie tylko jako katastrofę narodu, lecz także jako dramat osobisty, klęskę generacji. Pozostaje pociecha, że było nam dane mieć Polskę przez ćwierć wieku – to przecież sporo, dłużej, niż istniała II RP… To wszakże nie zmienia faktu, że jak witaliśmy nasze państwo w roku 1989, tak utraciliśmy je w roku 2015. Życiu mojego pokolenia