Korespondencja z Kanady Pijani Indianie nie mogą uwierzyć, że natknęli się na człowieka w takiej głuszy, bez środka transportu! Północna Kanada, terytorium Jukon. Na trzymetrowym pontonie walczę z dwumetrowymi falami jeziora Tagish. Przede mną ponad 3 tys. km w dół wielkiej rzeki Jukon. To dopiero drugi dzień żeglugi… Szkwał, który przyszedł od Jeziora Wietrznego, rozkołysał dzikie wody. Z minuty na minutę powstają coraz większe fale. Ustawiam się dziobem do dużej, załamującej się grzywy. Raptownie w lewą burtę uderza kolejna fala. Do pontonu wlewa się lodowata woda. Jestem skostniały. Panicznie macham wiosłami. Próbuję przybliżyć się do brzegu. Fale przesuwają moją łupinę w stronę ostrych kamieni. Wskakuję do wody. Ciągnę łajbę byle dalej od ostrych głazów. Kątem oka widzę, jak dorosłe karibu mimo dużej fali spokojnie przepływa na drugą stronę jeziora. Surowa przyroda daje szansę ludziom silnym, twardym i niezłomnym. Bezludne rejony wprowadzają w stan zachwytu. Tajga z ośnieżonymi szczytami i wyjącym wiatrem próbuje mnie przerazić. Odciągnąć od projektu samotnego przepłynięcia całej długości rzeki Jukon, która wije się przez północną Kanadę i całą Alaskę aż do Morza Beringa. Gdzie jest ponton? Nawałnica się nasila. Na dachu namiotu zgromadziło się kilka litrów wody. Ścianki zaczynają przeciekać. Śpiwór robi się wilgotny, puch się zbryla i przestaje grzać. Nad ranem robi się potwornie zimno. Wychodzę sprawdzić ponton. Przecieram oczy z przerażenia. Gdzie jest moja łódź? Zamarłem. Wskakuję do rzeki, rozglądam się po brzegach. Zauważam, że poziom wody podniósł się o metr. Widzę, jak rzeka niesie olbrzymie drzewa. Dociera do mnie, że silny prąd Jukonu zabrał mi ponton. Na szczęście cały ekwipunek leży w bezpiecznej odległości od rzeki. Do najbliższego miasta Carmacks jest 150 km. Na pieszą wędrówkę nie ma szans. Zbyt gęsty las, za wysokie góry. Jestem odcięty od czegokolwiek i kogokolwiek. Pozostaje mi tylko czekać na zbawienie. Jak mogłem popełnić taki błąd! Nurt pociągnął ponton wraz z dużym pniem, do którego go przywiązałem. Nie mogę znieść swojej lekkomyślności. Po południu słyszę warkot silnika. Macham rękoma, krzyczę. Dobry Bóg zlitował się nade mną. Ktoś z motorówki obrał kurs na mój obóz. Pijani Indianie nie mogą uwierzyć, że natknęli się na człowieka w tej głuszy, bez środka transportu! – Pomóżcie! Mój ponton porwała rzeka. Czy widzieliście łódkę z napisem Lion? – Nie – odpowiada, krzywiąc się, czarnowłosy Indianin. Jego towarzysz pewniej czuje się na nogach: – Płyniemy w górę Rzeki Dużego Łososia. Będziemy tam polować na łosie. Za dziewięć godzin będziemy wracać, zabierzemy cię – tłumaczy. – Twój ponton popłynął na Alaskę – dodaje jego kolega, popijając wódkę. Indianie wyjmują sztucer. Oddają kilka strzałów. Co jest, do licha? – Uważaj na siebie, w twoją stronę szedł duży grizzly, wyczuł twój obiad! – krzyczą, oddalając się. Indianie dotrzymali słowa, ale pontonu jak nie było, tak nie ma. Georgio obserwuje klifowy brzeg przez lornetkę, ciągle kiwa głową. Nad ranem do akcji wkracza policja z Carmacks. Motorówka przeczesuje każdy zakamarek rzeki. Akcję wspiera awionetka. Leci nad koronami drzew. Czasami woduje, gdy ktoś coś spostrzeże. Cały dzień poszukiwań nie przynosi efektu. Nocuję u Boba Blurdona, właściciela stacji benzynowej w Carmacks. Nad ranem przychodzi szeryf: – Masz duże szczęście. Wczoraj traper Glenn znalazł ponton niedaleko wzniesienia Long Ben – dodaje. Przystanek Alaska Przekraczam 141. południk stanowiący granicę między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Zakup Alaski przez USA do dziś pozostaje jedną z najciekawszych transakcji w historii ludzkości. Gdy w 1867 r. kupiono tę ziemię od Rosjan za 7,2 mln dol., mieszkańcy Stanów byli oburzeni. Utrzymywano, że rząd zmarnował pieniądze podatników. Nikt nie przypuszczał, że wkrótce Alaska zasłynie z nieprzeliczonych bogactw naturalnych, a zwłaszcza z drogiego wówczas złota. Alaska, pięciokrotnie większa od Polski, przez ludzi Południa nazywana jest ostatnią granicą. Indianie mówią o niej wolna ziemia. Pozostaje ulubioną krainą outsiderów z całego świata, którzy porzucili życie w metropoliach. Dzisiaj najdłuższy dzień w roku. Słońce nie zachodzi. Przez najbliższy miesiąc
Tagi:
Marcin Gienieczko









