Uszy po sobie

Aleksander Hall napisał niedawno, że skoro zakończyliśmy już negocjacje z Unią Europejską, nadszedł czas, aby i w naszej wewnętrznej dyskusji, poprzedzającej referendum, wyjść poza infantylne telewizyjne reklamówki i pomówić na serio o naszych problemach. Dotyczy to szczególnie zwolenników integracji europejskiej, którzy w okresie negocjacji z Unią starali się tłumić swoje obawy, aby nie przeszkadzać negocjatorom. Hall ma rację. Jeśli bowiem zwolennicy integracji nadal kłaść będą uszy po sobie, kontentując się napuszonymi ogólnikami o „przełomowej chwili w naszych dziejach”, wyjdzie na to, że jedynymi, którzy myślą realnie o szansach i zagrożeniach Polski w nowej Europie, są przeciwnicy Unii, wytaczający niekiedy także rzeczowe argumenty społeczne, ekonomiczne czy narodowe. W tej sytuacji nie można też wykluczyć, że społeczeństwo, które ma już dość pustosłowia, przedłoży fałszywych realistów nad poetyckich deklamatorów. Szkoda czasu na tłumaczenie, że pozostanie Polski poza obrębem jednoczącej się Europy oznaczałoby wypadnięcie z toru, po którym toczyć się będzie przyszłość naszego kontynentu. Ale ślepotą jest nie przewidywać, że pierwsze dwa, trzy lata po naszym wejściu do Unii będą dla nas najtrudniejszymi latami nadchodzącej dekady, zanim rzeczywiście nie zrośniemy się z europejskim organizmem. Głupotą jest także nadzieja, że samo wejście do Unii rozwiąże nam problemy, których nie potrafimy rozwiązać sami. Stanie się raczej odwrotnie i to my właśnie będziemy musieli przeforsować w Unii nasze rozwiązania naszych spraw, które dla wielu wyżej rozwiniętych krajów unijnych są już dzisiaj kwestiami zamkniętymi. Niedawno w „Gazecie Wyborczej” pani Teresa Bogucka opublikowała na przykład artykuł o wsi polskiej, w którym stwierdza, że na naszych ziemiach żyją „ostatni chłopi Europy”, konserwatywni, przywiązani do tradycji, w dodatku gospodarujący na małych, nietowarowych gospodarstwach, zaś masa owego chłopstwa jest kulą u nogi naszego rozwoju cywilizacyjnego i europeizacji. Z wywodów autorki wynika więc oczywisty wniosek, że jeśli chcemy stać się Europejczykami, musimy czym prędzej pozbyć się tego ciężaru, zastępując go nowoczesną gospodarką farmerską. Brzmi to bardzo pięknie, pytanie tylko, jak to zrobić? Czy możemy dzisiaj mówić na serio o rozładowaniu wsi polskiej z jej nadmiaru ludności i nadmiaru małych gospodarstw, aby odpowiadała ona „normom unijnym”, skoro nie mamy dla ludzi żyjących i gospodarujących na wsi żadnej realnej oferty, na przykład w postaci rozbudowującego się przemysłu czy usług? A więc wygląda na to, że przez długie jeszcze lata będziemy musieli raczej bronić w ramach Unii tej naszej narodowej specyfiki, niż ją lekką ręką likwidować, powodując u nas w kraju nową katastrofę socjalną. Nową, ponieważ jedną już mamy – jest nią rosnące bezrobocie, oscylujące w okolicach 20% siły roboczej, a więc wielkości uważanej przez większość badaczy, łącznie ze słynnym Jeremym Rifkinem, za granicę pokoju społecznego. A przecież i z tą katastrofą nie bardzo wiemy, jak postępować. Profesor Tadeusz Kowalik, wybitny ekonomista, powiedział niedawno po powrocie z Wielkiej Brytanii, że w kraju tym, w którym bezrobocie wynosi około 6%, dyskutuje się o nim wielokrotnie więcej niż u nas. Domyślam się, że w dyskusji brytyjskiej nie braknie z pewnością zastanowienia, czy w obliczu bezrobocia wolno trzymać się nieprzekraczalnych rzekomo – i przyjętych przez Unię – granic deficytu budżetowego, czy też kosztem deficytu tworzyć miejsca pracy. Mówi się tam również pewnie i o tym, co już dawno udowodnił John Kenneth Galbraith, że utrzymywanie nawet deficytowych miejsc pracy jest społecznie tańsze niż utrzymywanie masowego bezrobocia. I to nie tylko dlatego, że człowiek pracujący jest członkiem aktywnej społeczności, podczas gdy bezrobotny jest detonatorem zamętu lub zaczynem marazmu, lecz także dlatego, że człowiek pracujący jest mimo wszystko płatnikiem podatków, zaś bezrobotny tylko obciążeniem społecznej kasy. Nie słyszałem, aby ktokolwiek u nas podnosił te problemy, gdy mowa jest o Śląsku i jego deficytowym górnictwie. Nie można jednak wykluczyć, że także o przyjęcie innych niż jedynie buchalteryjne zasad kłócić się będziemy w przyszłości z Unią, chcąc rozwiązać nasze krajowe dramaty. I czynić to powinni właśnie euroentuzjaści, nie zaś obrońcy zapyziałego zaścianka. Euroentuzjaści powinni być nie tylko bardziej przewidujący i dalekowzroczni od swoich przeciwników w traktowaniu trudności i problemów, jakie staną przed nami w przyszłości, ale przestać wreszcie w imię rzekomej taktyki przed referendum unijnym kłaść uszy po sobie w kwestiach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2003, 2003

Kategorie: Felietony